Wiem, że miałam kontynuować postami o campie, ale pomyślałam, że dobrze byłoby opisać coś co dzieje się teraz, póki:
a) mi się chce (niestety jak to mówił Abradab "(...) zdradliwa wena, raz jest, raz jej nie ma." -i w sumie to prawda, bo czasami w ogóle nie chce mi się pisać, a czasem mogłabym nic innego nie robić. I weź tu bądź mądry i pisz wiersze...)
b) jest "świeże" w mojej głowie
c) i tak nic nie robię, a po X miesiącach będzie fajnie do tego wrócić
Już nawet easyJet pyta, czy serio lecę na 1 dzień haha |
W środę, 9 sierpnia miałam ustawić się ze znajomymi. Cieszyłam się, że NARESZCIE się z kimś zobaczę i nie będę przysłowiowym "forever alone" w kraju, gdzie praktycznie nie znam nikogo. Dwie godziny przed planowanym spotkaniem dostałam wiadomość, że niestety muszą odwołać, bo coś tam. No super...
Wpieniłam się trochę, bo myślałam, że w końcu spędzę czas z kimś innym, niż tylko z samą sobą. Nie to, że mi się jakoś szczególnie nudzi, bo zawsze znajdę sobie coś do roboty, ale człowiek czasem chciałby się spotkać, wyjść na piwo, spacer, pogadać... ALE NIEEEEEEE. Poza tym mój dobry ziomek ze szkolenia cabin crew niestety się wyprowadził, a mieszkał dosłownie 200m ode mnie!
Co mnie jeszcze wpienia? Podejście niektórych ludzi... "O jakbyś miała NORMALNĄ (ummmm, a że bycie personelem pokładowym nie jest?) pracę, to byśmy mogli się częściej spotykać blablabla..." No cóż... prawda jest taka, że czasem zaczynam o 3 nad ranem, a czasem kończę o 7 rano. Ale mi to nie przeszkadza. Nawet mnie to nie męczy i nie jest uciążliwe. Fakt - nie mam wolnych weekendów, świąt, ani żadnych takich, ale co z tego? Mi to pasuje.
Zauważyłam też, że część moich znajomych zamiast typowego "Siema, co tam?", zaczyna wiadomości do mnie tekstem w stylu "Gdzie jesteś?". Haha w sumie jest to w pewien sposób usprawiedliwione, bo ostatnimi czasy nawet gdy nie mam żadnego lotu, to i tak mnie gdzieś "poniesie" na zwiedzanie nowych miejsc.
Perspektywa kolejnego dnia spędzonego sama ze sobą trochę mi nie pasowała, poza tym każdy mnie olał, także słabo... a co najlepiej zrobić w takiej sytuacji? Sprawdzić czy jest jakiś staff travel! I był. Nawet sporo. Amsterdam, Berlin - jak poprzednio - bardzo lubię te miasta, ale chciałam zobaczyć coś nowego. Były 3 opcje - Rzym, Tuluza i Wenecja. A właśnie! Madera nie doszła do skutku, bo nie miałabym jak wrócić. Tzn. bilety były wyprzedane, także czy uda mi się wrócić, to jedna wielka loteria. Swoją drogą to samo stało się z powrotem z Wenecji haha, ale wszystko po kolei...
I tak drogą selekcji dokonałam wyboru...
Rzym - nigdy nie byłam i chciałabym odwiedzić, ALE o tej porze roku jest pewnie mega dużo ludzi, a w sumie to też nie jest to, czego szukam. Wiem, dziwak ze mnie - dużo ludzi - źle, nikt - też niedobrze. Werdykt - innym razem / o innej porze roku / za tydzień (:D)
Tuluza - co jest w Tuluzie?FABRYKA AIRBUSA! Jaram się! Obczajam bilety - są dostępne! ALE... niestety bilety do muzeum / zwiedzania fabryki należy zamówić przynajmniej DWA dni przed planowaną datą odwiedzin...No cóż, nie tym razem.
Wenecja - zawsze chciałam zobaczyć gondolierów, kanały, mosty i cudowną architekturę Wenecji. Znalazłam bilety, wydawało się, że wszystko ok. Jedynym problemem miała być pogoda, bo zapowiadali burze i obfite opady. Ale co tam! Stwierdziłam, że tak czy siak lecę.
Samolot był o 8.35, powrót około 22. Bilet do Wenecji miałam potwierdzony, ale droga powrotna to był standby. Nie wiedzieć czemu, myślałam, że obejdzie się bez problemów, a jak coś to przecież mam 3 inne loty następnego dnia. Potem miałam się dowiedzieć jak bardzo się myliłam...
Mieliśmy slota na jakieś 20 minut, więc na pokładzie od razu usnęłam. Obudziłam się po jakichś 40minutach, a my nadal na ziemi. Trochę taka chwilowa dezorientacja zaspanego człowieka, ale potem ogarnęłam, że już zaraz będzie push back i startujemy. Tego dnia wstałam o 5, więc przespałam cały lot.
Po dotarciu na lotnisko zadałam sobie "jedno zajebiście ważne pytanie" - dobra, to co teraz? Wyczytałam w internetach, że jest jakiś autobus co 20min, który tyle też jedzie do centrum. Znalazłam kasę, kupiłam bilety i za 10min kierowałam się już w stronę centrum. Co rzuca się na pierwszy rzut oka? WODA, WOOOOODA, wszędzie WODA! Ale super to wygląda.
Po 20 minutach dotarłam do centrum. Od Pana, którego kupowałam bilety dostałam mapę, więc teraz już byłam turystą na 100%. Było MEEEEGA duszno. Tak bardzo, że zaparował mi aparat i w sumie przez kilka dobrych chwil nie dało się nic z tym zrobić. Wiedziałam, że zacznie padać, pytanie tylko kiedy...
Naładowałam wszystkie możliwe baterie, żeby nie padły mi aparaty. Wyciągnęłam moje "fake go-pro", które pomimo ciągłego używania całkiem nieźle się sprawdza iiiiiiii... okazało się, że fakt, bateria naładowana, ale zapomniałam włożyć kartę pamięci. Także z 'wide angle' nici.
Naładowałam wszystkie możliwe baterie, żeby nie padły mi aparaty. Wyciągnęłam moje "fake go-pro", które pomimo ciągłego używania całkiem nieźle się sprawdza iiiiiiii... okazało się, że fakt, bateria naładowana, ale zapomniałam włożyć kartę pamięci. Także z 'wide angle' nici.
Nie miałam konkretnego planu, chciałam po prostu powłóczyć się po uliczkach, zobaczyć gondolierów i architekturę Wenecji. Miałam też wybrać się na plac św.Marka, by wejść na wieżę i obejrzeć panoramę miasta. Pogoda jednak pokrzyżowała mi plany. Błądziłam trochę szukając dobrej drogi, ale w sumie stwierdziłam, że mogę sobie pozwolić na łażenie bez celu i po prostu podziwianie przepięknego miasta.
Najlepsze jest to, że moja mama nie wiedziała, że się tam wybieram. Dlatego będąc już w centrum miasta, wysłałam Jej wideo i radośnie oznajmiłam, że jestem w Wenecji :D Mama przyzwyczajona do tego typu akcji odpisała mi "Że co proszę? Gdzie jesteś?! To zwiedzaj, tylko uważaj na siebie!" (takie życie jedynaka haha </3)
Łaziłam przez jakiś czas i potem stwierdziłam, że wypadałoby coś oszamać. I choć nie jestem fanką pizzy, kupiłam sobie kawałek (no bo tak to! Być we Włoszech i nie zjeść pizzy?!WSTYD!) Z tego też względu weszłam do jakiejś małej kawiarenki i zakupiłam ową pizzę. Z rukolą i pomidorami. W sumie była całkiem wporzo.
Potem jeszcze dopchałam się tiramisu iiiiii wtedy zaczął się armagedon... Burza, wiatr, ulewa przez dobre 30min. Nagle zrobiło się ciemno, zimno, wiał wiatr i ogólnie grzmoty i błyskawice co chwilę. Schowałam się pod jakimś daszkiem i czekałam, czekałam, czekałam... W końcu się przejaśniło. Myślałam, że wtedy wejdę na wieżę (wcześniej była meeeega kolejka), ale niestety nadal nie wpuszczali ludzi na górę...
Dlatego też łaziłam dalej zwiedzając kościoły, pomniki i place, robiąc przy tym 7832732 zdjęć... (metafora taka, zrobiłam tylko 400). Potem nawet wyszło słońce! Zostało mi jeszcze trochę czasu, około 19.30 chciałam jechać z powrotem na lotnisko. Mój lot planowo odlatywał o 21.50. Kupiłam pamiątki, maskę wenecką dla mam, a także makaron z flagą włoską i udałam się na dworzec autobusowy.
Dzień przed wylotem oglądałam jakieś filmiki o Wenecji na youtube i ktoś w jednym z nich mówił, że w Wenecji "warto się zgubić". W sumie prawda, a okazji, żeby się zgubić, było naprawdę wiele haha. Na początku chodziłam zgodnie z googlemaps, ale potem stwierdziłam, że mam tak dużo czasu, że taka wędrówka w nieznane jest całkiem spoko. Znalazłam puste uliczki gdzie nie było nikogo, fajne miejsca, place i mosty. W ścisłym centrum trochę masakra - BARDZO dużo turystów.
Po 19 pojechałam na lotnisko. Do końca nie wiedziałam, czy uda mi się polecieć, ale w sumie wcześniej sprawdzałam, czy są miejsca na następny lot (tj.dzień później o 7 rano) i okazało się, że tak. ALE jakimś cudem, gdy sprawdziłam to samo na lotnisku, moim oczom ukazał się niezbyt przyjemny obrazek.... SOLD OUT... na wszystkie TRZY loty... "O oooooł"... pomyślałam i zaczęłam się modlić, by udało mi się polecieć dzisiaj.
Udałam się do stanowiska odprawy i poprosiłam Panią o wydrukowanie mojej karty pokładowej. Byłam tam około 20, lot miał być 21.50, więc jeszcze mega dużo czasu. ALE ALEEEE... Wtedy zaczęły się kłopoty. "Pani lot jest opóźniony o 3godziny" - zakomunikowała mi, raczej niepewna mej reakcji. Dla mnie to nic nowego - to się zdarza, poza tym z tego co wiem, trzeba było podmienić samolot ze względu na jakąś usterkę. Wolę czekać i dolecieć później, niż nie dolecieć wcale. O.
Poza tym każdy "normalny" pasażer (ja nie, bo mam standby ticket) otrzyma z tego tytułu voucher żywnościowy (czyli może iść sobie ogarnąć bułę i jakiś napój za free), a co najważniejsze - odszkodowanie, z tego co pamiętam to jest 250 euro. A 250 euro za 3h więcej na lotnisku, to chyba trochę zmienia postać rzeczy...
Zapytałam także ilu jest pasażerów, bo to w tym wypadku mega ważne. Niestety, nie otrzymałam odpowiedzi, a osoby odprawiające coś tam do siebie powiedziały po włosku. No spoko, dzięki... Powiedzieli mi tylko tyle, że okaże się przy gate, czy lecę czy nie. Mega.
Miałam do "zabicia" prawie 5 godzin. Bateria w telefonie już powoli padała, ale na szczęście wzięłam ładowarkę. Nie wzięłam niestety nic do czytania, a w sklepach były tylko książki po włosku. Znalazłam jedno miejsce, w którym ludzie zostawiali swoje książki. Niestety - 99% było po włosku. Tylko jedna książka była po angielsku, jakaś biografia "dziwnej" rodziny ze Słowenii, która wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych przed wojną... No cóż.... Z braku laku...
Przeczytałam może ze 20 stron, czekając na pojawienie się Pani przy gate. Podeszłam raz jeszcze i zapytałam o liczbę pasażerów. Pani odpowiedziała, że lot jest "full". No to pięknie - pomyślałam... ALE okazało się, że były 2 osoby tzw.no-show! Czyli które nie stawiły się na lot. Uffff co za ulga... teraz zostały mi tylko 3 godziny, ale było mi już wszystko jedno, najważniejsze, że uda mi się polecieć.
Dostałam miejsce 18A, czyli przy oknie. Samolot był rzeczywiście pełen, a do tego okazało się, że to drugie wolne miejsce, było INOP, czyli nikt nie mógł go używać. Jednym słowem miałam farta. Jeśli poleciałabym na Maderę, sytuacja wyglądałaby tak samo - lot pełen, pozostaje liczyć na osoby, które nie stawią się na lot. Jednak wiadomo, że czasem można się przeliczyć...
Za oknem szalała burza, co chwilę widać było błyskawice. Samoloty szerokim łukiem omijają burze, ale widok burzy z pokładu samolotu jest naprawdę fascynujący. Ostatnio udało mi się zobaczyć Ognie Św. Elma jak lecieliśmy do Grecji! Super!
Ogólnie pomimo stresu związanego z powrotem do Londynu i kapryśnej pogody, wyjazd był mega! Obżarłam się włoskiego żarcia, zrobiłam 20km łażąc po Wenecji i zobaczyłam nowe miejsce. Win-win situation!
Ps. To gdzie lecimy następnym razem?!
A, jeszcze coś! Siedząc na lotnisku usiadłam blisko "stacji ładującej", gdzie każdy podłączył swój telefon. Niedaleko były drzwi STAFF ONLY, gdzie usiadły dwie dziewczyny. Jedna z Pań pracujących w sklepie nie była zachwycona tym faktem i zaczęła na nie krzyczeć po włosku MAMA MIA! (coś tam, coś tam, więcej nie zrozumiałam, ale podejrzewam, że a dlaczego tu siedzą, a po co i że ogólnie "głupie turysty" haha).
Potem jeszcze dopchałam się tiramisu iiiiii wtedy zaczął się armagedon... Burza, wiatr, ulewa przez dobre 30min. Nagle zrobiło się ciemno, zimno, wiał wiatr i ogólnie grzmoty i błyskawice co chwilę. Schowałam się pod jakimś daszkiem i czekałam, czekałam, czekałam... W końcu się przejaśniło. Myślałam, że wtedy wejdę na wieżę (wcześniej była meeeega kolejka), ale niestety nadal nie wpuszczali ludzi na górę...
Dlatego też łaziłam dalej zwiedzając kościoły, pomniki i place, robiąc przy tym 7832732 zdjęć... (metafora taka, zrobiłam tylko 400). Potem nawet wyszło słońce! Zostało mi jeszcze trochę czasu, około 19.30 chciałam jechać z powrotem na lotnisko. Mój lot planowo odlatywał o 21.50. Kupiłam pamiątki, maskę wenecką dla mam, a także makaron z flagą włoską i udałam się na dworzec autobusowy.
Dzień przed wylotem oglądałam jakieś filmiki o Wenecji na youtube i ktoś w jednym z nich mówił, że w Wenecji "warto się zgubić". W sumie prawda, a okazji, żeby się zgubić, było naprawdę wiele haha. Na początku chodziłam zgodnie z googlemaps, ale potem stwierdziłam, że mam tak dużo czasu, że taka wędrówka w nieznane jest całkiem spoko. Znalazłam puste uliczki gdzie nie było nikogo, fajne miejsca, place i mosty. W ścisłym centrum trochę masakra - BARDZO dużo turystów.
Po 19 pojechałam na lotnisko. Do końca nie wiedziałam, czy uda mi się polecieć, ale w sumie wcześniej sprawdzałam, czy są miejsca na następny lot (tj.dzień później o 7 rano) i okazało się, że tak. ALE jakimś cudem, gdy sprawdziłam to samo na lotnisku, moim oczom ukazał się niezbyt przyjemny obrazek.... SOLD OUT... na wszystkie TRZY loty... "O oooooł"... pomyślałam i zaczęłam się modlić, by udało mi się polecieć dzisiaj.
Udałam się do stanowiska odprawy i poprosiłam Panią o wydrukowanie mojej karty pokładowej. Byłam tam około 20, lot miał być 21.50, więc jeszcze mega dużo czasu. ALE ALEEEE... Wtedy zaczęły się kłopoty. "Pani lot jest opóźniony o 3godziny" - zakomunikowała mi, raczej niepewna mej reakcji. Dla mnie to nic nowego - to się zdarza, poza tym z tego co wiem, trzeba było podmienić samolot ze względu na jakąś usterkę. Wolę czekać i dolecieć później, niż nie dolecieć wcale. O.
Poza tym każdy "normalny" pasażer (ja nie, bo mam standby ticket) otrzyma z tego tytułu voucher żywnościowy (czyli może iść sobie ogarnąć bułę i jakiś napój za free), a co najważniejsze - odszkodowanie, z tego co pamiętam to jest 250 euro. A 250 euro za 3h więcej na lotnisku, to chyba trochę zmienia postać rzeczy...
Zapytałam także ilu jest pasażerów, bo to w tym wypadku mega ważne. Niestety, nie otrzymałam odpowiedzi, a osoby odprawiające coś tam do siebie powiedziały po włosku. No spoko, dzięki... Powiedzieli mi tylko tyle, że okaże się przy gate, czy lecę czy nie. Mega.
Miałam do "zabicia" prawie 5 godzin. Bateria w telefonie już powoli padała, ale na szczęście wzięłam ładowarkę. Nie wzięłam niestety nic do czytania, a w sklepach były tylko książki po włosku. Znalazłam jedno miejsce, w którym ludzie zostawiali swoje książki. Niestety - 99% było po włosku. Tylko jedna książka była po angielsku, jakaś biografia "dziwnej" rodziny ze Słowenii, która wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych przed wojną... No cóż.... Z braku laku...
Przeczytałam może ze 20 stron, czekając na pojawienie się Pani przy gate. Podeszłam raz jeszcze i zapytałam o liczbę pasażerów. Pani odpowiedziała, że lot jest "full". No to pięknie - pomyślałam... ALE okazało się, że były 2 osoby tzw.no-show! Czyli które nie stawiły się na lot. Uffff co za ulga... teraz zostały mi tylko 3 godziny, ale było mi już wszystko jedno, najważniejsze, że uda mi się polecieć.
Dostałam miejsce 18A, czyli przy oknie. Samolot był rzeczywiście pełen, a do tego okazało się, że to drugie wolne miejsce, było INOP, czyli nikt nie mógł go używać. Jednym słowem miałam farta. Jeśli poleciałabym na Maderę, sytuacja wyglądałaby tak samo - lot pełen, pozostaje liczyć na osoby, które nie stawią się na lot. Jednak wiadomo, że czasem można się przeliczyć...
Za oknem szalała burza, co chwilę widać było błyskawice. Samoloty szerokim łukiem omijają burze, ale widok burzy z pokładu samolotu jest naprawdę fascynujący. Ostatnio udało mi się zobaczyć Ognie Św. Elma jak lecieliśmy do Grecji! Super!
Ogólnie pomimo stresu związanego z powrotem do Londynu i kapryśnej pogody, wyjazd był mega! Obżarłam się włoskiego żarcia, zrobiłam 20km łażąc po Wenecji i zobaczyłam nowe miejsce. Win-win situation!
Ps. To gdzie lecimy następnym razem?!
A, jeszcze coś! Siedząc na lotnisku usiadłam blisko "stacji ładującej", gdzie każdy podłączył swój telefon. Niedaleko były drzwi STAFF ONLY, gdzie usiadły dwie dziewczyny. Jedna z Pań pracujących w sklepie nie była zachwycona tym faktem i zaczęła na nie krzyczeć po włosku MAMA MIA! (coś tam, coś tam, więcej nie zrozumiałam, ale podejrzewam, że a dlaczego tu siedzą, a po co i że ogólnie "głupie turysty" haha).