wtorek, 16 lutego 2016

Expect unexpected

Trochę mi zajęło, zanim zabrałam się z powrotem do pisania. Warto jednak zapisać myśli, żeby po jakimś czasie móc popatrzeć na to z boku.

                                                                           ***

Spodziewaj się niespodziewanego -  te słowa w pełni oddają to, co się działo przez ostatnie miesiące mojego życia. Od listopada 2014 wydarzyło się całkiem sporo - wiele zmian, niestety również tych z rodzaju tzw. mniej przyjemnych, no ale jak to zwykli mówić - co Cię nie zabije, to Cię wzmocni.

Chciałabym w to wierzyć...

Ale od początku - skupię się jednak tylko na pozytywach, chociaż chcąc nie chcąc będę musiała się odnieść do wydarzeń sprzed kilkunastu miesięcy. Na usta ciśnie mi się jedynie pewien wers z piosenki:

"Popatrz jak wszystko szybko się zmienia, coś jest - a później tego nie ma."

I tak. Mój 3-letni związek przeszedł do historii. Ogólnie jak można się domyślać przechodzę teraz dość ciężki okres i naprawdę nie chce mi się gadać o szczegółach, zwłaszcza ze znajomymi, którzy ciągle pytają "Ale jak to?Co się stało?". Rozumiem ich troskę, ale jeszcze trochę wody w rzece upłynie, zanim będę w stanie mówić o tym bez emocji. Mimo, że to już ponad 8 miesięcy od rozstania, nadal nie jest dobrze. W marcu 2016 minęłyby 4 lata odkąd się poznaliśmy...
No cóż, życie toczy się dalej, a czas podobno leczy rany.


Ten obrazek w sumie dość trafnie oddaje rzeczywistość...

Podróżując do siebie przelecieliśmy w sumie ponad 180.000km... sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów... Dodając wspólne wyjazdy wyjdzie ponad 200.000km. A teraz po tym wszystkim zostały mi tysiące zdjęć i wspomnienia...

Na domiar złego, 2 dni temu były Walentynki - żadne to dla mnie święto, ale 14 lutego 2013 roku, moja noga po raz pierwszy stanęła na drugiej półkuli,  najmniejszym kontynencie świata, po drugiej stronie globu...

Jak to się dzieje, że osoba, która kiedyś była dla Was wszystkim, nagle staje się tak bardzo obca...



Nic nie trwa wiecznie, niebezpiecznie jest wierzyć w to, że coś trwa wiecznie...

To jednak był impuls. Chęć ucieczki, oderwania się, zrobienia czegoś nowego, tylko dla siebie. I tak właśnie się stało.

Przez przypadek, przeglądając oferty pracy znalazłam ogłoszenie o tym, że poszukiwane są osoby do opieki nad dziećmi na amerykańskich campach. Dziewczyna do której się odezwałam, odesłała mnie do strony organizacji o nazwie Camp America. Obiło mi się wcześniej o uszy, wiedziałam, że to takie work&travel, ale nie wdawałam się w szczegóły. Po krótkiej wymianie zdań, zaczęłam się zastanawiać. Na początku więcej było argumentów przemawiających na nie, bo obrona, bo egzaminy dopiero w połowie czerwca, a trzeba było być dostępnym od początku, a nie wiem czy mam wystarczająco dużo gotówki na opłaty itp...

Ale wszystko zaczęłam powoli ogarniać. Okazało się, że odkładane do skarbonki pieniądze za korki pokryły wszystkie opłaty, egzaminy napisałam wcześniej, a obrona została przełożona na późniejszy termin. Naprawdę potrzebowałam wyrwać się stąd, zmienić środowisko.

Muszę przyznać, że wypełnianie aplikacji przysporzyło mi niemało problemów - może nie tyle sama aplikacja, jak nagrywanie filmiku. A wszystko za sprawą programów w wersji demo, które skutecznie uniemożliwiały mi poskładanie sensownej prezentacji mojej osoby. Koniec końców, po wielu godzinach spędzonych przed komputerem, łażeniem po mieście i gadaniem do kamery mój 2-minutowy filmik był gotowy. Jako że był to element obowiązkowy, dopiero po przesłaniu filmiku moja aplikacja mogła pójść dalej. Czekało mnie również spotkanie z konsultantką, która przeprowadziła ze mną swego rodzaju wywiad, pytając o doświadczenie, język, zainteresowania i umiejętności, które mogą przydać mi się na campie. Do tego zebranie referencji, zaświadczenie o niekaralności, a także dokumenty na temat stanu zdrowia. Wszystko poszło wporzo i pod koniec lutego moja aplikacja była gotowa i czekała na rozpatrzenie przez dyrektorów campów. Moim jedynym zmartwieniem był fakt, że aplikowałam dość późno - składanie aplikacji rozpoczęło się bodajże we wrześniu/październiku, a ja wzięłam się za to w lutym.

Można było wybierać spośród kilku rodzajów campów, jednak moim nr 1 był typ "special needs", czyli camp dla osób z niepełnosprawnościami. Piszę osób, ponieważ jak się okazało, większość camperów stanowiły osoby dorosłe.

Okres oczekiwania, na który musiałam się przygotować to było nawet 8 tygodni. Kurde, długo - pomyślałam, bo przecież za 2 miesiące to już byłby maj, gdzie niektóre campy zaczynają sezon, a jeszcze wiza, a inne formalności... no nic, czekałam nie nastawiając się na nic.
Jednak jakieś 15 dni później, otrzymałam e-mail, który zmienił bardzo wiele. Zatrudnił mnie dyrektor campu w Illinois, niedaleko Chicago. Niedowierzanie, wielka radość, ale także łzy, bo nasz sypiący się związek przechodził do historii... Aby pojechać na camp, należało zaakceptować ofertę - można oczywiście odmówić, ale nie ma się gwarancji, że Camp America znajdzie kolejnego pracodawcę. Po obejrzeniu strony campu, zdecydowałam się kliknąć "accept offer" i tak, po spotkaniu z konsulatem, dniu informacyjnym i spakowaniu torby, 8 czerwca poleciałam do Chicago. Co było potem i więcej o Shady Oaks Camp opiszę w kolejnym poście.