sobota, 29 listopada 2014

DUB & CC

Za kilka miesięcy kończę studia. Wielu z moich znajomych zastanawia się "I co potem"? Zostać i zarabiać marne grosze? Wyjechać i zostawić wszystko? Rodzinę, dziewczynę / chłopaka, znajomych? Przeprowadzić się? Dokąd? Do Anglii? Do Norwegii? A może do Niemiec? Dla większości pozostaje to wielką niewiadomą. Na szczęście ja od dawna znam odpowiedź na to pytanie. Szczerze mówiąc nie mogę się już doczekać czerwca. Moje studia są ciekawe, to fakt. Uważam, że dokonałam dobrego wyboru, jeśli miałabym wybrać jeszcze raz, to raczej postąpiłabym tak samo. Jednak na chwilę obecną nie wyobrażam sobie pracować w zawodzie. Moje miejsce jest gdzieś indziej.


A gdzie? Ano w chmurach. Z każdym kolejnym lotem tylko utwierdzam się w tym przekonaniu i czasem z zazdrością patrzę na stewardessy, chociaż wiem, że pewnego dnia będę na ich miejscu. Każdy check - in, boarding, start, wznoszenie się i lot na wysokości przelotowej, lądowanie jest dla mnie naprawdę niesamowitym przeżyciem, to sprawia, że czuję się szczęśliwa i wiem, że tam jest moje miejsce. Uwielbiam siedzieć przy oknie ze wzrokiem wlepionym w chmury, skrzydło, czy silnik samolotu. To uczucie jest trudne do opisania, ale z całkowitą pewnością mogę stwierdzić,że to tam czuję się najlepiej. Nawet loty po 14h nie są niczym "strasznym", wręcz przeciwnie. Im dłużej, tym lepiej :)


 Atmosfera lotniska jest niepowtarzalna i niezwykła, cały czas coś się dzieje, każdy dzień jest inny, nie ma dwóch takich samych, czasem wszystkiego się odechciewa, ale kochasz to co robisz, więc to żaden problem. Nawet wstawanie o 2 w nocy nie jest takie straszne (no dobra - jest, ale tylko wstawanie. Potem, gdy już się jest na lotnisku, to szybko o tym zapominasz). Samoloty latają 24/7, 7 dni w tygodniu, 365 dni w roku. Wigilia, Sylwester, Święta Wielkanocne - obsługa naziemna i personel pokładowy muszą się z tym liczyć, że czasem nie będą mogli być wśród najbliższych, bo np. są w tym momencie gdzieś nad Pacyfikiem w locie do Auckland. Na pewno mi tego bardzo brakuje i gdyby nie niezwykle niekorzystne stawki, to na pewno bym tam wróciła. Kto wie, może spróbuję w innym państwie...


Niestety, jeśli chodzi o Cabin Crew panuje powszechne (bardzo krzywdzące) przekonanie, że to takie "podniebne kelnerki"... jak sama nazwa wskazuje, jest to załoga, która pracuje na pokładzie. Owszem, pomaga pasażerom, prowadzi serwis, duty - free, jednak ich bezwzględnym priorytetem jest zapewnienie pasażerom bezpieczeństwa. Wielu ludzi o tym zapomina. O tygodniach spędzonych nad książkami, egzaminami, załoga jest cały czas sprawdzana, szkolona, musi zachować przytomność i zimną krew w ekstremalnych sytuacjach. Wiadomo, że sytuacje awaryjne zdarzają się rzadko, jednak gdy tak się stanie (nikomu tego oczywiście nie życzę, sobie też nie), to załoga ma za zadania przeprowadzić sprawną ewakuację i to oni ostatni opuszczają pokład. Pasażerowie często nie szanują ich pracy, zachowują się bardzo nieodpowiedzialnie, stroją przysłowiowe fochy i narzekają na wszystko. Zapominają, że nie są sami na pokładzie, a poza nimi jest jeszcze jakieś 300 osób, które również czasem potrzebują pomocy stewardessy.


Ostatnio British Airways, Aer Lingus, EnterAir, Ryanair i WizzAir prowadzili rekrutację personelu pokładowego. Bardzo chciałam wysłać aplikację, ale jest jeden, dość poważny problem - na chwilę obecną nie jestem dyspozycyjna i nie mogłabym wziąć udziału w kilkutygodniowym szkoleniu, co na wejściu mnie dyskwalifikuje. Dlatego też chcę zakończyć etap pt. "student" i dopiero wtedy wysyłać aplikacje. Zawsze zostaje Open Day Emirates, ale to już wyższa szkoła jazdy...


Na stronie cabincrew.com możemy dowiedzieć się wszystkiego na temat rekrutacji, etapów oraz wymagań do poszczególnej linii lotniczej. Niezwykle przydatne źródło informacji, chociaż czasem mam wrażenie, że na polskiej wersji wszyscy się "nakręcają" i niepotrzebnie stresują...
Co do "giganta z Arabowa" - Emirates gości w Polsce dość często, z tego co pamiętam 25.11 był Open Day w Poznaniu. Za miesiąc bodajże Warszawa i Wrocław. Myślę, że dla każdego, kto marzy o pracy w lotnictwie, praca w Emirates to spełnienie marzeń. Niestety, z tego co mówią statystyki, dostaje się jedynie 4% kandydatów. Jeśli chodzi o Qatar Airways mam mieszane uczucia. Obserwuję blogi dziewczyn, które tam pracują i wydawać by się mogło, że wszystko jest jak należy. Jednak po opublikowaniu jednego z wywiadów o "złotej klatce", nie wiem jak mam się ustosunkować do tej linii... Bardzo bym chciała porozmawiać z jakimś pracownikiem, aby uzyskać wiadomości z pierwszej ręki.


Istnieje tak wiele linii lotniczych, że jest naprawdę w czym wybierać. Niektóre, takie jak Singapore Airlines czy Thai zatrudniają tylko obywateli ze swojego kraju (bądź takiego, który dostał obywatelstwo). Nie zobaczymy bowiem europejskiej urody na pokładzie Singapore Airlines. Wszyscy ubrani są w piękny uniform, który przypomina narodowy strój. Jeśli chodzi o Thai, to moje ulubione malowanie samolotów, nie miałam niestety jeszcze okazji lecieć tymi liniami, ale mam nadzieję, że pewnego dnia się uda. U naszych zachodnich sąsiadów też mamy wiele możliwości - wszystkim znana Lufthansa, ale również AirBerlin, Germanwings szukają CC ze znajomością niemieckiego. KLM - musimy znać oczywiście niderlandzki, a do tego angielski i niemiecki. Niemiecki i angielski - spoko, nie ma sprawy, z niderlandzkim gorzej, bo o ile całkiem wporzo radzę sobie z pisaniem, to nie mam za bardzo z kim rozmawiać, więc trochę szkoda...


Bardzo nie lubię mojego słomianego zapału... Jest to jedna z cech, która mnie niezwykle irytuje, ale średnio udaje mi się z tym walczyć. Jest pomysł - powiedzmy, że chcę się nauczyć japońskiego [tzn. hiragany]. Ok - przez pierwszy miesiąc męczę te znaczki, piszę na zajęciach i nudnych wykładach, wymyślam jakieś słówka. Ale potem? Trochę jak równia pochyła... nie mówię, że jest tak w przypadku wszystkiego, czego się dotknę, ale niestety zdarza się to dość często. Mam jakiś plan, pomysł, żeby się czegoś nowego nauczyć i owszem, na początku oczywiście się udaje, jest fajnie i jakoś to idzie, ale niestety z czasem się poddaje.. Czemu? Nie mam motywacji, nie widzę sensu, a może znudziło mi się? Szczerze mówiąc ciężko powiedzieć. Zdarza się i tak, że z czasem powracam do pomysłu i próbuje kolejny raz. Z różnym skutkiem.


Wiem, że zawsze należy walczyć do końca, oczywiście jeśli widzimy w tym sens. Jeśli chodzi o latanie, to mam nadzieję że moje marzenie niebawem się spełni i będę miała możliwość pracować jako personel pokładowy. W jakich liniach i w jakim kraju? Tego jeszcze nie wiem. Czas pokaże i zobaczymy dokąd los mnie pokieruje :) Trochę takie marzenie z kosmosu, ale bardzo chciałabym pracować dla Air New Zealand. Niestety jeśli chodzi o rekrutacje, to wiadomo, że odbywałyby się w Nowej Zelandii, a baza w Londynie obsługuje tylko loty do LAX. Z kolei nasz narodowy przewoźnik, nie szuka na chwilę obecną personelu pokładowego, a z tego co mi wiadomo, dzieje się to dość rzadko. Także ciężko powiedzieć kiedy kolejna rekrutacja może mieć miejsce....


Czemu wielu młodych ludzi decyduje się na taką pracę? Nieregularne godziny pracy, wymagana dyspozycyjność, marudne paxy, ciągły jetlag, problemy zdrowotne, przemęczenie i tak można by wymieniać w nieskończoność.... jest to oczywiście prawda, nie da się zaprzeczyć, że czasem trzeba obudzić się w środku nocy, ponieważ o 5 rano mamy X godzinny lot. Pasażerowie marudzą, wymyślają problemy i na wszystko narzekają - to też się zgadza, ludzie są różni, niektórzy panicznie boją się latać, dlatego "pomagają" sobie alkoholem, (który na marginesie wcale nie przynosi takiego skutku, o jakim myśleli), a potem oglądamy w internecie filmiki, jak pijany pasażer chciał otworzyć drzwi w trakcie lotu... Zdaje sobie z tego sprawę, że "trudni" pasażerowie zawsze i wszędzie będą niezadowoleni, ale przecież nie wysadzi się ich z samolotu w trakcie lotu, więc trzeba to jakoś przeżyć. Poza tym to nie jest tak, że będziemy się z nimi męczyć przez kolejnych kilka lat - na 90% więcej ich nie zobaczymy, więc trzeba wykonywać swoją pracę jak najlepiej i nie przejmować się wiecznie marudzącymi paxami.


Teraz trochę o plusach - większość osób podaje przede wszystkim dalekie podróże, zwiedzanie wszystkich zakątków świata, poznawanie nowych kultur i ludzi. Z pewnością tak jest. Wszyscy uwielbiają podróże. Ja się do takich zaliczam, jednak oprócz tego, taka praca byłaby dla mnie idealna jeszcze z kilku względów. Po 1 kontakt z językami obcymi - pracując na lotnisku, każdego dnia miałam okazję użyć kilku z nich, co dawało mi niezwykłą satysfakcje i sprawiało wielką frajdę. Po 2 samoloty same w sobie - moim zdaniem nie ma nic piękniejszego, niż samolot lecący na wysokości przelotowej i zostawiający smugi kondensacyjne na przejrzystym niebie. Za każdym razem, gdy moim oczom ukazuje się taki widok, uśmiecham się mimowolnie i wiem, że któregoś dnia moje życie przeniesie się na wysokość 11km.


Trzecim powodem jest to, że bardzo lubię pozostawać w kontakcie z ludźmi. Wiadomo, że czasem są męczący i mamy ich dość, ale tak czy siak, chciałabym mieć w mojej pracy możliwość ciągłego kontaktu z innymi. W tym wypadku z pasażerami. Po 4 - ten klimat, atmosfera, zmienność, to coś, to bardzo mi odpowiada. Każdy dzień jest inny - inne sytuacje, zdarzenia, inni pasażerowie. Nie lubię, gdy coś za długo pozostaje takie samo. Nie mogłabym pracować 8h za biurkiem - zanudziłabym się na śmierć. I choć wiem, że nasz organizm będzie nas nienawidził do końca naszych dni za te nieregularne pory pobudek, to i tak uważam, że dla takiej pracy warto się poświęcić.


Kolejną przyczyną jest to, że chciałabym spróbować, jak wygląda podróż samolotem od tej "drugiej strony". Nie ze strony paxa, a właśnie cabin crew. Poczuć na własnej skórze, doświadczyć czegoś nowego. Co więcej interesuje mnie lotnictwo cywilne, linie lotnicze, sojusze, maszyny, nowości w tej dziedzinie. Tak naprawdę wszystko co związane z tą branżą. Nie wyobrażam sobie pracować gdzie indziej - jeśli nie będę członkiem personelu pokładowego, to na pewno tak czy siak będę związana z lotniskiem. Czy to jako przedstawiciel linii lotniczej, czy agent ds. obsługi pasażerskiej, czy też agent PRM - wiem, że tam jest moje miejsce i to tam powinnam pracować.


Słyszałam takie opinie, że niektórzy nie chcieliby pracować jako CC, bo "są bardziej ambitni". Nie wiem do końca co osoba, która wypowiedziała te słowa miała na myśli. Wydaje mi się, że należy do grona osób, które uważają, że stewardessy to kelnerki, na pokładzie może pracować każdy, a wszystko co one robią, to pochodzą trochę po pokładzie, zrobią serwis i już. No cóż... zdaję sobie sprawę, że wielu ludzi myśli właśnie w ten sposób. Nie wiem, czy nie są świadomi, że istnieje ścieżka kariery, można się rozwijać, poszerzać wiedzę, więc nie do końca rozumiem taki tok myślenia.


Funkcjonuje taki stereotyp (a może i nie stereotyp?) że personel pokładowy zarabia bardzo dużo. Dla każdego z nas "bardzo dużo", może oznaczać inną kwotę, ale większość uważa, że pracując w liniach lotniczych można zarobić kilka tysięcy.  Podstawa + dodatek zależnie od ilości wylatanych godzin. Weźmy np. Emirates. W internecie można znaleźć informację, że stewardessa zarabia 8 tysięcy złotych. Myślę, że dla każdego młodego człowieka jest to bardzo atrakcyjne (nieopodatkowane!) wynagrodzenie. Również się do nich zaliczam, jednak szczerze mówiąc kwestie finansowe schodzą w tym wypadku na dalszy plan. Sama możliwość bycia na pokładzie, bycia w kontakcie z ludźmi, zwiedzenie wielu krajów, poznanie ludzi i kultur byłaby dla mnie najważniejsza.


Bardzo w to wierzę i będę robiła wszystko, żeby mi się udało. Niektóre polskie stewardessy, które pracują dla Emirates mówiły, że próbowały dostać się po kilka razy. Inne z kolei, że dostały się za pierwszym razem. Tak było z moją koleżanką, która kilka miesięcy temu rozpoczęła tam pracę. Wszystkie jednak zgodnie mówią, że uśmiech to podstawa! Trzeba być naturalnym, komunikatywnym, współpracować z grupą i "dobrze się sprzedać". Jednak to uśmiech i pozytywne nastawienie liczy się najbardziej.


No cóż, głęboko w to wierzę, że kiedyś będę członkiem personelu pokładowego i moje miejsce pracy będzie znajdowało się na wysokości 11 tysięcy metrów... : )

czwartek, 20 listopada 2014

hello Ireland & Sweden!

Fajnie się złożyło, że ledwo zdążyłam wrócić z Australii, a już czekał mnie kolejny wyjazd. Tym razem moim celem Irlandia. Z pewnością ma w sobie coś magicznego, co mnie przyciąga i dlatego bardzo lubię tam wracać. Ostatnia wizyta była ponad 3 lata temu, więc minęło już zbyt dużo czasu... ;) Przed tym miała być jeszcze trasa WAW - GSE - GDN - WAW, kupiłam już bilety, zamówiłam nocleg blabla, ale niestety WizzAir zmienił rozkład lotów (dzięki!) i moje plany się posypały. Ale jak to mówią co się odwlecze...

Kilka miesięcy wcześniej kupiłam bilet do Sztokholmu, a właściwie Nykoping. Na początku plan zakładał, że polecimy do Szwecji, wylądujemy na lotnisku Skavsta i będziemy przez 24h łazić po Nykopingu... postanowiliśmy jednak zmienić plan działania (i bardzo dobrze!) i wylądowaliśmy w Sztokholmie. W Szwecji czekało nas dużo niespodzianek. Ale o tym w osobnym poście.


Miałam okazję pierwszy raz skorzystać z usług irlandzkiego przewoźnika,a tym samym odwiedziłam po raz pierwszy lotnisko Warszawa-Modlin. Co mi się nasuwa na myśl... nasz samolot startował o 21.40, lotnisko w Modlinie bardziej przypomina dworzec, ewentualnie hangar. Nie brakowało też WIELU dżentelmenów, posiadających cechy, dzięki którym od razu można rozpoznać naszego rodaka na emigracji. Czapka z maksymalnie zgiętym daszkiem, dres, nerka, Air Maxy, ewentualnie jakieś inne adidasy. No cóż...


Pomimo przydzielonych miejsc, (czego WizzAir jeszcze niestety nie podchwycił) kolejka ustawiła się już 78346934 minut przed przyjściem agentów do gate. A że nie było wystarczającej liczby miejsc siedzących, mniej więcej w tym samym czasie odlatywały 3 samoloty, to nasz "dworzec" był dość zatłoczony.



Wystartowaliśmy o czasie, lot zleciał dość szybko, niestety nie trafiło mi się miejsce przy oknie. Mimo to próbowałam zrobić jakieś zdjęcia. Mogłam obserwować stewardessy Ryanaira, które przez kogoś zostały nazwane "najbardziej przygnębionymi". Czy ja wiem...


Trafiła nam się całkiem spoko pogoda, jak na Irlandię nawet tak dużo nie padało. Bookeh - strasznie podoba mi się ten efekt i gdy tylko widziałam więcej świateł, od razu musiałam to wykorzystać. Niedługo ubieramy choinkę, więc będzie super okazja <3


Aerfort Baila Atha Cliath - czyli po prostu lotnisko w Dublinie


Udało nam się złapać kilka fajnych maszyn, nawet startujący Emirates 773 <3 Nocny spotting ma w Dublinie swoich zwolenników, a może raczej nie spotting, bo nie było nikogo z aparatem (poza nami rzecz jasna), jednak wiele osób przyjechało samochodami i po prostu obserwowała przylatujące i odlatujące samoloty.


Wbrew pozorom w godzinach wieczornych na lotnisku w Dublinie dzieje się całkiem sporo,niestety nie udało nam się złapać więcej "szerokokadłubowców", jednak i tak uważam, że jak na 1 nocny spotting i brak statywu, było super.


Przechadzając się, czy też przejeżdżając przez nocny Dublin można natknąć się np. na lisy oraz sarny. Te drugie żyją sobie w parku, który ciągnie się przez X kilometrów i w którym znajduje się wiele ambasad.


Kiedyś znalazłam artykuł o tym, że Dublin to jedna z najlepszych europejskich stolic pod względem warunków życia. Osobiście bardzo mi się podoba i w sumie mogłabym tam mieszkać. Zostało mi parę miesięcy studiów, więc kto wie...


Robiąc to zdjęcie o mało nie rozjechał mnie samochód. Widać wyraźnie czerwone światło, ale nieee po co patrzeć przed siebie, lepiej zasłonić się aparatem i fotografować Dublin... Na szczęście skończyło się tylko na "otrąbieniu" mojej roztrzepanej osoby.


Woda + światła + noc = <3 uwielbiam spacerować po mieście w nocy. Obserwować te wszystkie światła (niestety jak widać gwiazdy "szczelnie" przykryte szarymi chmurami), tzw. "nocne życie miasta" i tę fajną atmosferę.


Niestety ominęło nas Halloween.... właściwie to wróciłyśmy do domu dzień przed, więc tym bardziej słabo... Z drugiej jednak strony, niektóre domy były już przystrojone dużo wcześniej ,także ulice pełne były dyń, upiorów, zjaw, duchów i czarownic. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się poczuć tę atmosferę i połazić po domach w przebraniu potwora. Trick or treat! Byłoby fajnie... :)


Praktycznie za miesiąc święta. Mój ulubiony okres w roku. Sezon na "Last Christmas" został rozpoczęty już kilka tygodni temu. To samo ze światełkami w pokoju, pewnie lada dzień ubiorę choinkę :P

czwartek, 9 października 2014

Szara rzeczywistość.

I niestety przyszedł w końcu ten czas, gdy trzeba było spakować walizkę, jechać na lotnisko i rozpocząć 24-godzinną, samotną podróż do domu...
Na szczęście w głowie zostały tysiące wspomnień i tyle samo zdjęć w aparacie... :)
Singapur i Malezja zrobiły na nas super pozytywne wrażenie, na pewno jeszcze coś o tym napiszę.
A tymczasem czas wrócić na ziemię, zacząć ostatni rok studiów i ponownie zbierać na kolejne podróże :)














środa, 17 września 2014

Ready, set... go!


Bardzo się cieszę, że to już jutro lecimy i w sumie nadal nie mogę uwierzyć! :) I to na pokładzie jednej z moich ulubionych maszyn Boeing 777-300! A w drodze powrotnej pierwszy raz będę lecieć Qantas i jestem ciekawa co Flying Roo ma do zaoferowania... : ) Nigdy również nie płynęłam statkiem wycieczkowym, dlatego nie mogę się doczekać i jestem bardzo podekscytowana!

Torba spakowana, bilety wzięte, paszporty naszykowane, baterie naładowane, karty wyczyszczone, więc w drogę! Hooroo mates, do usłyszenia niedługo! :)


wtorek, 16 września 2014

Co mnie zaskoczyło w Australii? 12 faktów

Wyjazd bez anginy, to nie wyjazd! - mój organizm chyba żyje kierując się tą maksymą, bo gdzie nie pojadę, to prędzej, czy później ZAWSZE dopadnie mnie to paskudne choróbsko... W tamtym roku musiało się to oczywiście stać, gdy polecieliśmy do Gold Coast i 90% wyjazdu spędziłam trzęsąc się pod kołdrą z olbrzymią gorączką... Powód - klimatyzacja...
Mieliśmy objechać parki rozrywki i tak też zrobiliśmy, z tym że czując się jakby Cię czołg przejechał, to ogólnie słabo się zwiedza...
Nie wspominając już o tym, że legły w gruzach moje plany surfowania w Queensland i z tego powodu było mi baaaardzo, ale to bardzo przykro... mogłam tylko patrzeć na dziesiątki wypożyczalni i radosnych surferów zmierzających ku falom.
Gold Coast, marzec 2013, tydzień po przejściu huraganu
Wiedząc, że jest jakieś 99,9% szansy, iż znowu dopadnie mnie angina, wzięłam cały tobołek leków, witamin, antybiotyków i innych cudów. Już myślałam, że tym razem mi się uda, ale nieeeee... kilka dni temu zaczęło mnie boleć gardło i od razu wiedziałam co się szykuje. Do dzisiaj nie przeszło, zrobiło się jeszcze gorzej, więc Duomox został kolejny raz moim najlepszym przyjacielem... No cóż...
   ***

Ale ja nie o tym! Dziś trochę napiszę na temat tego, co mnie zdziwiło, zaskoczyło lub wprawiło w konsternację w Krainie Kangurów - a dokładniej w Victorii. Czego nie ma w Polsce, a spotkałam się z tym tutaj.
Kolejność przypadkowa.

1. Aussie pizza

Ano właśnie... Jaka to jest australijska pizza?Odpowiedź jest prosta - to pizza z jajkiem... Szczerze mówiąc, gdy pierwszy raz o niej usłyszałam, to powiedziałam tylko coooo?blee! Jakoś mi to razem nie pasowało i stwierdziłam, że to raczej nie może być dobre...
I wyobrażałam ją sobie mniej więcej w ten sposób.


Na szczęście okazało się, że moje przypuszczenia nie były słuszne.Bowiem Aussie pizza wygląda tak. A co lepsze jest całkiem smaczna! 


Pizza z jajkiem to dla nich codzienność, ale gdy powiedziałam im, że w Polsce mamy np. pizzę z kukurydzą albo z brzoskwinią, to zrobili wielkie oczy i ich reakcja była mniej więcej taka - cooo?FUUUU!
Ogólnie często robią wielkie oczy, gdy sobie coś przygotowuję na śniadanie, czy obiad, ale mnie też parę razy zaskoczyli. O tym za chwilę :)

2. Burgery z burakiem

Druga niespodzianka nazywa się Lot Burger. Z pozoru zwykły burger, ale byłam trochę zdziwiona, gdy zobaczyłam, że w hamburgerze mamy plaster buraka. Co mnie jeszcze bardziej zaskoczyło, niektóre burgery podawane są również z... plastrem ananasa. Co kraj to obyczaj :]
źródło - google.com
3. Custom rego

W Australii możesz zamówić sobie spersonalizowaną rejestrację na samochód, czy motocykl. No i? W Polsce też można! Ale tutaj jest większy wybór i różnorodność! Możesz mieć niebieskie tło, zielone litery, w tle flagę Australii, Supermana, Southern Cross, kangury czy co sobie tylko wymarzysz! Wybierasz spośród wielu kolorów, motywów, część z nich pokazałam na dole. Mogą być to same cyfry, bądź litery, rejestracje mieszane, kolorowe, jakie tylko chcesz!
Oczywiście nie za darmo... za taką przyjemność zapłacimy w Victorii 495$.
Ale i tak wielu ludzi się na nie decyduje. Często imigranci (szczególnie z krajów takich jak Indie, Pakistan czy Liban), którzy demonstrują w ten sposób swoje pochodzenie, ale także "zwykli" Australijczycy. 
ScreenShooter

Sama bym sobie taką sprawiła kiedyś za 347865834 lat. Najlepiej z modelem samolotu tak jak to jest tutaj :) Dreamliner 787-900 na tle Aussie Outback wygląda całkiem fajnie!
ScreenShooter
Prezentuje się nieźle! :)
4. "Tosty"/ jaffles

Gdy słyszę słowo tosty, moim pierwszym skojarzeniem jest toster, w którym się zapieka kanapki, a w środku mamy np. ser i szynkę. Jest jednak jeszcze toster, z w "wyskakującymi" kanapkami, które też nazywa się tostami.W mojej głowie zakodowało się słowo toast i automatycznie przypisałam je do jednego i drugiego rodzaju tostów (co było błędem :>).  I właśnie przez to trochę się zamotałam, kiedy usłyszałam wyraz jaffles. Nie wiedziałam o co chodzi, aż zobaczyłam opiekacz - i wszystko stało się jasne.
Te "tosty z opiekacza" je się u nas właśnie z szynką, serem, salami, czy innymi takimi. Tutaj natomiast spotkałam się z tostami, które w środku miały... SPAGHETTI! A bardziej kluski z sosem pomidorowym sprzedawane tu w puszkach.

Moje zdziwienie było oczywiście niezrozumiałe, ale serio nie widziałam żeby ktoś jadł tosty z kluskami w środku, albo jak też im się zdarza - z pieczoną fasolą w środku.

5. Frozen coke

Nie spotkałam się również z mrożoną colą, którą można kupić np. w KFC, czy McDonald's (a raczej Maccas, jak mówią Aussies). Można kupić nie tylko Colę, ale także Pepsi, czy fantę o smaku np. malinowym. Często u mnie powoduje brain freeze i to zabawa raczej nie na moje zęby, ale od czasu do czasu warto sobie kupić :)

[P4030047.JPG]

6. "Fitness" Australia

Przed przyjazdem istniało w mojej głowie (mylne jak się okazało) wyobrażenie na temat Australijczyków - wysportowani, uśmiechnięci, przystojni surferzy, którzy na plaży spędzają większość dnia, zdrowo się odżywiają i w ogóle same ochy i achy... Mniej więcej coś jak pan na zdjęciu poniżej. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że ... w Victorii nikt* nie surfuje! Myślałam, że mając ocean na wyciągnięcie ręki i super warunki, większość mieszkańców tego stanu będzie opalonymi surferami z deską pod pachą.



* od razu śpieszę z wyjaśnieniem, to jest oczywiście metafora, w miejscach takich jak np. Geelong, czy Torquay, gdzie odbywa się Rip Curl Pro Bells Beach, w Lorne, czy innych nadmorskich miejscowościach, spotkać oczywiście można wielu surferów.

Moim zdaniem bardziej "surf" stanem jest Queensland, gdzie są super warunki i np. Gold Coast odwiedza wielu turystów pragnących spróbować swoich sił na desce, ale przyjeżdżają też super zaawansowani, których popisy są godne podziwu.


A wracając do tematu - myślałam, że Australijczycy dbają o siebie bardziej, niż inne narody (o ja naiwna), są wysportowani, nie jedzą "śmieci" itp... Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się zupełnie na odwrót - oni wprost kochają wszystkie KFC, McDonald'sy, Burger Kingi (w sumie tu funkcjonujące jako Hungry Jacks). I jedzą ich NAPRAWDĘ dużo... często wybierają się do w/w na obiad / śniadanie / lunch itp. Trochę mnie to zaskoczyło. Zdziwiła mnie również liczba otyłych osób. Nie mówię tutaj o jakieś lekkiej nadwadze, tylko o otyłości. Taki obraz można spotkać praktycznie na każdym kroku - w sklepie, na ulicy, na poczcie.
Moje wyobrażenia "fitness Australii" nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Dowiedziałam się również, że na siłownię (uważaną za "gejową") chodzą głównie imigranci.

8. Servo

Service station? Że serwis samochodowy? Nie - to po prostu stacja benzynowa. Z tym, że nie słyszałam, żeby ktoś mówił service station - wszystko w aussie lingo jest skracane, nie inaczej jest w tym przypadku, mamy więc servo.
Często na stacjach benzynowych w Australii można kupić burgery, frytki z rybą, potato pie - coś jak nasze placki ziemniaczane i meat pie - o nich za chwilę.
Co tu jednak takiego niezwykłego? Ano fakt, że nie można tu kupić alkoholu. Żadnego piwa, wina, o wódce czy whiskey nie wspominając. Od tego są specjalne sklepy, w których można kupić takie trunki. W większości przypadków, w "normalnym" supermarkecie nie kupicie też alkoholu. Tzn. kupicie albo w specjalnie wydzielonej do tego strefie, lub w budynku obok. Wydaje mi się, że w Aldi można kupić wina, czy piwo.

9. Meat pie & pastie

Jedno z moich ulubionych australijskich "dań", a raczej przekąsek. To nic innego, jak mięsne nadzienie z sosem, w cieście francuskim podawane na gorąco. Nie lubię nazywać ich "ciastkami", bo mają z nimi niewiele wspólnego. Nie przepadam za wołowiną, ale te z kurczakiem w środku są super! Poza sosem i mięsem, często mają w sobie warzywa, np. groszek i marchewkę.



Dla tych, którzy nie jedzą mięsa, są też veggie pasties - czyli nadziane są jedynie warzywami. Spróbowałam raz i chyba jednak nie zostaną moimi ulubionymi. Moim zdaniem mięsne biją je na głowę :)

10. Bottle - O

Kolejną ciekawostką, której nie ma w Polsce, są sklepy tzw. Bottle - O, do których wjeżdża się samochodem. Nie wysiadasz, kupujesz to, czego potrzebujesz i wyjeżdżasz po drugiej stronie. Proste :) Oprócz alkoholu można tam kupić jakieś chipsy, przekąski, coś do picia i słodycze.





11. BYO - Bring Your Own


Cóż to takiego? Ano niektóre restauracje pozwalają na wnoszenie swojego alkoholu. Piwa, wina, wódki, czy czego tam dusza zapragnie. Na drzwiach często widnieje napis BYO Welcome! Moim zdaniem ciekawe rozwiązanie :)
Z kolei w pociągach VLine, BYO nie jest mile widziane... ;)
Tak samo jak palenie, trzymanie nóg na siedzeniach, czy przeklinanie.


12, Quiet carriage

Na stacji Southern Cross w Melbourne zobaczyłam wagony, na których widniał właśnie taki napis. O co chodzi? Ano o to, że w tym wagonie nie ma miejsca na głośne rozmowy przez telefon, słuchanie muzyki na cały regulator, czy rozmowy z innymi.

Idealne miejsce, gdy ktoś chce się wyciszyć, poczytać książkę, popracować, pouczyć się, lub po prostu odpocząć w ciszy.