środa, 9 marca 2016

WAW - BRU - ORD


Czas mijał niewiarygodnie szybko i nadszedł ten wyjątkowy dzień - 8 czerwca 2015 roku, byłam już na lotnisku. Jedno z moich marzeń miało stać się rzeczywistością. Na lotnisku spotkałam znajomych z WAS-u, pogadałam chwilę z Klarą, która opiekuje się wszystkimi nowymi w pracy i uczy wszystkiego po kolei. Jakie gazety do KLM, kiedy iść po depeszę, kiedy odbiera się gazety z Finnaira, jak postępować z Emiratami, gdzie zaprowadzić załogę, środki ostrożności gdy przylatuje ElAl itp...

                                                                                            Mój Airbus
Miałam jeszcze sporo czasu, więc połaziłam po lotnisku i popstrykałam trochę zdjęć. Odlot był z gate bodajże 4, czyli tam gdzie często odbierałam Finnair'a, a czasem boardowaliśmy porannego KLM'a o 6 rano. Trafił mi się nawet Jumbo, co rzadko się zdarza, ponieważ z tego co pamiętam przyleciał do Warszawy z gość z Bliskiego Wschodu. Z Kuwejtu? Nie pamiętam, ale coś mi się tak kojarzy. Poza 747 złapałam także 757 DHL i UPS, czyli nasze 'poranne' ciekawostki.


Leciałam do Chicago przez Brukselę najpierw na pokładzie malucha linii Brussels Airways A319, a potem już United Boeingiem 772 <3. Miałam nadzieję, że uda mi się być na pokładzie 747, ale koniec końców nie leciałam przez Londyn Heathrow no i niestety się nie udało. W biurze Camp America powiedzieli mi, że większość przesiadek jest właśnie na LHR. Wydawało mi się to trochę nierealnym rozwiązaniem ze względu na koszt, ale skoro tak mówili... Równie dobrze mógłby to być Frankfurt czy Amsterdam. U mnie trafiło na Brukselę. No nic, Jumbo strzeż się - dorwę Cię innym razem :) 


Tak czy siak było to dla mnie nowe doświadczenie, ponieważ nigdy nie leciałam mniejszą wersją jednego z najpopularniejszych samolotów pasażerskich na świecie - zawsze coś nowego :) Tak samo jeśli chodzi o Brussels Airways. Mimo to, że lot trwał bardzo krótko, to jednak kolejna linia do "kolekcji". Zostawiłam za sobą Warszawę i wznosiliśmy się na wysokość przelotową. Udało mi się  nawet złapać Ryanair'a air2air.


Lot minął bardzo szybko. Nie miałam zbyt wiele czasu na przesiadkę, dlatego szybko przeszłam przez kontrolę paszportową i znalazłam się po stronie non-Schengen. Wszędzie stały amerykańskie samoloty, Delta, United, American Airlines. Przed wejściem do samolotu należało porozmawiać z security na temat mniej więcej taki - a dokąd, a po co, a czemu, a na jak długo i otrzymać naklejkę na paszporcie. Zostało mi jakieś 20 minut przed boardingiem, więc pokręciłam się niedaleko gate'ów i porobiłam trochę zdjęć samolotom.


A oto właśnie mój kolejny środek transportu - B772 :) Pogoda jak widać dopisywała, tego czerwcowego dnia było dość ciepło. Lot United też był moim pierwszym rejsem, jeśli chodzi o tę linię. Całkiem miło go wspominam :)
Przechadzając się po lotnisku zobaczyłam rodzinę z maluchem na kolanach, który z zaciekawieniem przyglądał się ogromnym samolotom.


Zrobiłam im kilka zdjęć, bo bardzo spodobał mi się ten widok. Maluszek był bardzo przejęty tym co się dzieje za oknem. Mam nadzieję, że się nie pogniewają... ;)


A to już Delta, która leciała bodajże do Bostonu. Jak wcześniej wspominałam, większość samolotów to były maszyny United, Delty, American Airlines, czy Air Canada lecącej do Toronto. Szczerze mówiąc nie wiedziałam wcześniej, że niepozorna Bruksela jest mini-hubem dla amerykańskich linii.


Udało mi się wybrać miejsce przy oknie, polowałam na nie przez chyba 2 miesiące, zanim ktoś postanowił się przesiąść... więc od razu był SHOTGUN!!! Najpiękniejsze widoki można było obserwować podczas lotu nad Kanadą, ośnieżone szczyty wyłaniające się spod chmur, no bajka... Przysłoniłam na chwilę okno, bo strasznie oślepiało mnie słońce, a tam... WOW, oniemiałam.


Udało mi się złapać na zdjęciu dwa samoloty lecące na wysokości przelotowej - niesamowity widok, z dołu samolot wygląda jakby poruszał się bardzo powoli, natomiast w górze to jest dosłownie ułamek sekundy iiiii.. już go nie ma.
W samolocie jeszcze do mnie nie docierało, że za kilka godzin będę w Stanach. Z nosem przyklejonym do szyby spoglądałam przez okno i wypatrywałam ciekawych widoków. Szczerze mówiąc widząc mały samolocik poruszający się w kierunku przeciwnym, niż działo się to dotychczas, trochę ścisnęło mnie w środku... 


Lecieliśmy moim ulubionym Boeingiem, załoga była bardzo wyluzowana, chociaż mówiąc szczerze byłam tam podekscytowana, że niewiele pamiętam z tego lotu. Tylko to dziwne uczucie, jakby ktoś ściskał mnie za gardło... nie powiem, chciało mi się płakać, bo wiedziałam, że właśnie kończy się pewien etap w moim życiu... no ale cóż, nie ma się co mazać. Smutne to trochę, ale co zrobić - trzeba zagryźć zęby, wziąć się w garść i iść dalej. 
Kiedy zbliżaliśmy się do lotniska w Chicago, nie do końca wierzyłam w to co się dzieje. Pierwszą rzeczą, która uderzyła mnie podchodząc do lądowania było to, że niemal przy każdym z domów był basen. Ponadto wszystkie "osiedla" wyglądały jak te z Gotowych na wszystko... Marzenia się spełniają :)


Widoki zza okna były przepiękne! Turkusowy kolor wody, ogromne budynki, piękna pogoda... no po prostu bajka. Przez te kilka minut zrobiłam chyba 200 zdjęć :P Było warto przez 2 miesiące, dzień w dzień czatować na stronie United w nadziei, że ktoś zrezygnuje z miejsca przy oknie. Już traciłam nadzieję i myślałam, że znowu utknę w aisle seat, albo co gorsza middle... ale poczekałam i udało się :)


Ciekawa jestem jak wyglądałoby lądowanie nocą... WOW, mogę sobie tylko wyobrazić. Pamiętam gdy pierwszy raz lądowałam w nocy w Singapurze. Jej, jeden z najbardziej niesamowitych widoków jakie dane mi było zobaczyć. Tak wbiło mnie w fotel, że siedziałam z twarzą przyklejoną do szyby i nie byłam nawet w stanie wyjąć telefonu i zrobić jakieś zdjęcia. Ale w głowie wszystko zostało. Super wspomnienia. 


To wspaniałe uczucie, kiedy w końcu dzieje się coś, na co długo czekałeś. Satysfakcja, radość, czasem łzy szczęścia. Mi japa cieszyła się przez dobre kilkanaście minut, lecz ciągle nie mogłam uwierzyć, że zaraz stanie się to na co tak długo czekałam. I nie będą to wakacje, ale coś znacznie bardziej wartościowego, coś co po części zmieniło moje życie.


I jestem! Ogromne lotnisko, jeszcze więcej samolotów, wszędzie United, Delta, American Airlines. Po lewej stronie znajome klimaty - Lufa na 747. Zanim dojechaliśmy do gate zdążyłam jeszcze złapać kilka samolotów, w tym mój ulubiony B777. <3 Szczerze mówiąc czułam się jak dziecko w sklepie z cukierkami, bo co kilka sekund pojawiał się jakiś nowy samolot, jeśli nie startujący, to kołujący, albo lądujący.


Pogoda była naprawdę nieziemska. Niebieściutkie niebo, super wielkie lotnisko i tyle samolotów... omatko <3 Wcale nie chciałam opuszczać pokładu :P Udało mi się nawet zobaczyć AA w starym malowaniu, co mnie bardzo ucieszyło. Powoli przekonuję się do nowego, bo 777 prezentuje się całkiem zacnie, choć i tak 767 w starym malowaniu jest mega. 


Do gate jechał również nasz kolega - inny Boeing 777 United. I nawet całkiem ładnie ustawił się do zdjęcia. :) Wiedziałam, że czeka mnie jeszcze kontrola paszportowa, sprawdzanie wizy i dokumentów zezwalających na pracę, oraz decyzja o możliwości wjechania do kraju. Słyszałam różne historie, gdzie niektórzy zostali cofnięci już po wylądowaniu, ponieważ urzędnik imigracyjny z jakiejś przyczyny nie wydał zezwolenia na pozostanie na terenie Stanów Zjednoczonych.


W sumie nie wiedziałam czemu miałby mnie nie wpuścić, no ale kto tam wie. Na szczęście jak się potem okazało, wszystko potoczyło się po mojej myśli. W Chicago trafił mi się też kolejny B777 (szczęście do nich miałam ;d) tym razem Cathay Pacific. Swoją drogą miałam tam nawet aplikować, wymagają angielskiego i niemieckiego, jednak okazało się, że jednym z wymogów jest dodatkowo znajomość mandaryńskiego, koreańskiego, japońskiego lub tajlandzkiego, co mnie niestety od razu skreślało...


Ostatnią przeszkodą, która dzieliła mnie od pracy na campie była rozmowa z urzędnikiem imigracyjnym. Pracownicy Camp America powiedzieli, że nie można z nimi żartować, lepiej zachować powagę, bo nie wiadomo na kogo się trafi. Mi jednak się udało. Choć kolejka była dość długa (ale nadal nie tak długa jak w Melbourne...), to w końcu przyszła moja kolej. Przede mną stała Meksykanka z córką, która nie do końca mówiła po angielsku. Urzędnik próbował się z nią porozumieć po hiszpańsku, choć miał niemałe problemy. Trwało to kilka dobrych minut. Gdy podeszłam do niego i powiedziałam hello, how is it going? odpowiedział mi z bananem na twarzy English,wohoo yes!!!!! I do speak Spanish but English is way better! Zaczęłam się śmiać, potem zapytał po co przyleciałam, co tu będę robić, blabla, standardowe pytania. A potem zaczęliśmy rozmawiać o... pierogach. Okazało się, że bardzo smakuje mu polska kuchnia. No proszę :P Po krótkiej rozkminie wbił mi pieczątkę do paszportu iiiiiii już! HELLO AMERICA!!! :)

Na lotnisku czekał na mnie mój mega pozytywnie zakręcony szefo całego interesu, czyli Scott i Danny z Anglii. Potem udaliśmy się w podróż do miejsca, który na kolejne 2 miesiące miał stać się moim domem - Shady Oaks Camp w Homer Glen :)



USA - Shady Oaks Camp, czyli OMG LECĘ DO STANÓW!

Całość wyjazdu do Stanów postaram się podzielić na kilka części:


1 Jak to się stało, po co, dlaczego itd...

2. Lot do USA
3. Tydzień orientacyjny w Homer Glen, IL

4. Typowy dzień na campie, opis każdego z dormów
5.....iiiiiii najbardziej chilloutowa część, czyli zwiedzanie :)

W tym miejscu zacznę od bardzo luźnych przemyśleń i wspomnień dotyczących campu, opowiem jak to się stało, że zdecydowałam się aplikować itp.

W tzw. międzyczasie, napiszę jeszcze o moich staraniach F/A, będzie nieco o British Airways i o Qantasie.

SHADY OAKS CAMP - HOMER GLEN - ILLINOIS, US



Cieszę się, że nareszcie znalazłam czas, żeby to wszystko opisać. Miałam to zrobić wcześniej, ale jak to często bywa - "zawsze coś". Siedziałam nad dopracowaniem magisterki, męczyłam się dość długo (choć temat był mega zajmujący i serio ciekawy, po prostu pracę miałam skończoną w maju, obrona miała być we wrześniu, a skończyło się na styczniu....także chciałam mieć to już z głowy) redukcja tekstu o 1/3, ciągłe poprawki i co chwilę jakieś ALE, jednak moje wysiłki nie poszły na marne i 21.01, w Dzień Babci, obroniłam się i mogę używać mgr przed nazwiskiem, wow wow wow ;d

(PS. Biorąc pod uwagę moje ciągłe dygresje, pewnie z "kilku" punktów zrobi się 34785943.... ^^)


Zacznę od początku, czyli od migdałów, które wbrew pozorom mają spory związek z tym wyjazdem, a właściwie z powiadomieniem bliskich o moich planach. Planowo zabieg miał się odbyć w marcu (o czym dowiedziałam się w kwietniu, ale powoli...) Na początku kwietnia 2015, gdy zbliżał się termin wycięcia tych małych (w sumie wcale nie takich małych...) potworów, cieszyłam się, że anginy i antybiotyki to już będzie przeszłość. Niestety pojawiło się jedno ALE. Okazało się, że termin mojego zabiegu to 8, racja, ale... MARCA. Innymi słowy - przepadł :] Zostałam źle poinformowana no i niestety, trzeba było od nowa "zaklepać" kolejkę. No nic, bywa - pomyślałam, ale żeby było ciekawiej, własnie podczas Świąt Wielkanocnych dostałam informację, że znaleźli dla mnie camp. Nie powiedziałam nikomu, chciałam ogarnąć potrzebne rzeczy, dosłać dokumenty itp. Mama także nic nie wiedziała, a dowiedziała się w "trochę" inny sposób, niż miało się to stać pierwotnie.


Mianowicie któregoś dnia zadzwoniła do mnie z "radosną" informacją  i powiedziała, że już wszystko jest super, załatwione, zaklepane i zabieg jest 14 maja. Prawie płacząc powiedziałam jej, że nie mogę, nie ma takiej opcji, bo aplikowałam na camp i się dostałam i że Stany i że już potwierdziłam i zaraz mam spotkanie z konsulem iiiiii w ogóle. Mama na to "coś Ty znowu wymyśliła, skąd miałaś pieniądze" itp. Wytłumaczyłam, że kasę od kilku dobrych miesięcy zbierałam do skarbonki i wynagrodzenie za każde korki lądowało właśnie tam, także akurat wystarczyło na opłaty i wizę. W sumie mama jest przyzwyczajona do moich pomysłów, więc 3 miesiące w Stanach nie zrobiły na niej wielkiego wrażenia.
PS. Koniec końców migdałów pozbyłam się po powrocie, w październiku 2015.
Nie powiem - proces aplikacji jest czasochłonny i pracochłonny, trzeba się trochę namęczyć, żeby powypełniać te wszystkie rubryki, zebrać referencje, ruszyć 4 litery po zaświadczenie o niekaralności, nagrać filmik (!) - z tym miałam najwięcej "frajdy"... Ogólnie nie było źle, nawet spoko się przy tym bawiłam, ale poskładanie 3-minutowego filmiku i wplątanie tam mojego głosu, zdjęć, dobranie podkładu muzycznego, wklejenie innych filmików, ogarnięcie tego i wreszcie znalezienie programu, który nie byłby wersją demo zajęło mi trochę czasu. Niekiedy miałam ochotę rzucić laptopem o ziemię, albo wyrzucić go przez okno, gdy po raz kolejny coś się nie kleiło, ale w końcu się udało. : )


Po tych wszystkich akcjach, zmianach terminu zabiegu, zebraniu dokumentów, opłaceniu ostatniej składki, rozmowie z konsultantem Camp America, a także konsulatem, przyznaniu wizy wreszcie dotarło do mnie, że to się dzieje naprawdę i za trochę ponad miesiąc lecę na camp. Zostałam przyjęta na camp, który chciałam - tj. special needs. Z tego co mówił informator Camp America aplikant decydujący się na taki camp ma niemal w 100% zagwarantowane miejsce, ze względu na to, iż na taki typ campu decyduje się najmniej uczestników. Czytając wymogi i opis takiego campu pomyślałam TAK! To jest dokładnie to czego potrzebuję. 

Screenshot ze strony campamerica.pl
Chciałam to zrobić, wiedziałam, że czasami może być ciężko, ale z uwagi na to, że przez ponad 10 lat jeździłam na tego rodzaju turnusy, wiedziałam jak to wygląda i czego mogę się spodziewać. Chciałam po prostu spróbować.
Wtedy też zaczęły się wątpliwości - a co jak nie dam rady, a co jeśli mnie odeślą z powrotem, a co jeżeli nie będę mogła ich zrozumieć, a jeśli nie będę mogła sobie poradzić z niektórymi sytuacjami... mogłabym wyliczać tak bez końca, jednak przypomniałam sobie o istnieniu bardzo trafnej ilustracji. Poza tym lubię wyzwania i nie chciałam jechać na taki "typowy" camp dla dzieci - na takich wyjazdach byłam już parę razy, nie powiem - to też jest super i bardzo lubię pracować w taki sposób, ale teraz potrzebowałam czegoś zupełnie innego.



Wątpliwości zniknęły tak szybko,jak się pojawiły - stwierdziłam, że wszystko dzieje się z jakiejś przyczyny i jeśli zostałam zaproszona na ten camp, to ma to jakiś sens. I rzeczywiście miało, ale o tym jeszcze napiszę. :) Mój camp, czyli Shady Oaks Camp (shadyoakscamp.org) to camp dla osób w każdym wieku, głównie z porażeniem mózgowym, jednak mieliśmy też camperów po udarach, wylewach, wypadkach, z autyzmem, zespołem Downa, czy innymi niepełnosprawnościami. Znajdowałam się w takim momencie życia, gdzie wiedziałam, że chcę zrobić coś dla siebie, jednak osiągnąć to przez pomoc innym. I tak też się stało. Do tej pory uważam, że była to najlepsza decyzja jaką mogłam podjąć i choć powody dla których musiałam "uciec" od rzeczywistości nie należą do tych najprzyjemniejszych, koniec końców wierzę, że wszystko ma jakiś sens i dzieje się po coś. Szkoda tylko, że osoby, które wydają Ci się najbliższe, mogą z czasem zmienić się w naprawdę nieobliczalne, impulsywne, a nawet niebezpieczne jednostki...


Widoczna na zdjęciu torba (która swoją drogą jest naprawdę niewielka i do tej pory zastanawiam się jak zdołałam pomieścić ubrania na 3 miesiące...) była jedynym bagażem, który wzięłam ze sobą do Stanów. Po przylocie i porównaniu mojego "załadunku" z WALIZAMI, (tak, to już nie były walizki, to były OGROMNE, mogące pomieścić 38746834l walizy...) stwierdziłam, że nie jest jeszcze ze mną tak źle :P Jakoś udało mi się wepchnąć wszystkie potrzebne rzeczy, 623472 rodzajów słodyczy dla moich nowych ziomków z różnych zakątków świata, przewodniki, dokumenty... i co najważniejsze, zamknęłam się w 20kg. W drodze powrotnej bywało z tym różnie, ale o tym w swoim  czasie...

wtorek, 16 lutego 2016

Expect unexpected

Trochę mi zajęło, zanim zabrałam się z powrotem do pisania. Warto jednak zapisać myśli, żeby po jakimś czasie móc popatrzeć na to z boku.

                                                                           ***

Spodziewaj się niespodziewanego -  te słowa w pełni oddają to, co się działo przez ostatnie miesiące mojego życia. Od listopada 2014 wydarzyło się całkiem sporo - wiele zmian, niestety również tych z rodzaju tzw. mniej przyjemnych, no ale jak to zwykli mówić - co Cię nie zabije, to Cię wzmocni.

Chciałabym w to wierzyć...

Ale od początku - skupię się jednak tylko na pozytywach, chociaż chcąc nie chcąc będę musiała się odnieść do wydarzeń sprzed kilkunastu miesięcy. Na usta ciśnie mi się jedynie pewien wers z piosenki:

"Popatrz jak wszystko szybko się zmienia, coś jest - a później tego nie ma."

I tak. Mój 3-letni związek przeszedł do historii. Ogólnie jak można się domyślać przechodzę teraz dość ciężki okres i naprawdę nie chce mi się gadać o szczegółach, zwłaszcza ze znajomymi, którzy ciągle pytają "Ale jak to?Co się stało?". Rozumiem ich troskę, ale jeszcze trochę wody w rzece upłynie, zanim będę w stanie mówić o tym bez emocji. Mimo, że to już ponad 8 miesięcy od rozstania, nadal nie jest dobrze. W marcu 2016 minęłyby 4 lata odkąd się poznaliśmy...
No cóż, życie toczy się dalej, a czas podobno leczy rany.


Ten obrazek w sumie dość trafnie oddaje rzeczywistość...

Podróżując do siebie przelecieliśmy w sumie ponad 180.000km... sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów... Dodając wspólne wyjazdy wyjdzie ponad 200.000km. A teraz po tym wszystkim zostały mi tysiące zdjęć i wspomnienia...

Na domiar złego, 2 dni temu były Walentynki - żadne to dla mnie święto, ale 14 lutego 2013 roku, moja noga po raz pierwszy stanęła na drugiej półkuli,  najmniejszym kontynencie świata, po drugiej stronie globu...

Jak to się dzieje, że osoba, która kiedyś była dla Was wszystkim, nagle staje się tak bardzo obca...



Nic nie trwa wiecznie, niebezpiecznie jest wierzyć w to, że coś trwa wiecznie...

To jednak był impuls. Chęć ucieczki, oderwania się, zrobienia czegoś nowego, tylko dla siebie. I tak właśnie się stało.

Przez przypadek, przeglądając oferty pracy znalazłam ogłoszenie o tym, że poszukiwane są osoby do opieki nad dziećmi na amerykańskich campach. Dziewczyna do której się odezwałam, odesłała mnie do strony organizacji o nazwie Camp America. Obiło mi się wcześniej o uszy, wiedziałam, że to takie work&travel, ale nie wdawałam się w szczegóły. Po krótkiej wymianie zdań, zaczęłam się zastanawiać. Na początku więcej było argumentów przemawiających na nie, bo obrona, bo egzaminy dopiero w połowie czerwca, a trzeba było być dostępnym od początku, a nie wiem czy mam wystarczająco dużo gotówki na opłaty itp...

Ale wszystko zaczęłam powoli ogarniać. Okazało się, że odkładane do skarbonki pieniądze za korki pokryły wszystkie opłaty, egzaminy napisałam wcześniej, a obrona została przełożona na późniejszy termin. Naprawdę potrzebowałam wyrwać się stąd, zmienić środowisko.

Muszę przyznać, że wypełnianie aplikacji przysporzyło mi niemało problemów - może nie tyle sama aplikacja, jak nagrywanie filmiku. A wszystko za sprawą programów w wersji demo, które skutecznie uniemożliwiały mi poskładanie sensownej prezentacji mojej osoby. Koniec końców, po wielu godzinach spędzonych przed komputerem, łażeniem po mieście i gadaniem do kamery mój 2-minutowy filmik był gotowy. Jako że był to element obowiązkowy, dopiero po przesłaniu filmiku moja aplikacja mogła pójść dalej. Czekało mnie również spotkanie z konsultantką, która przeprowadziła ze mną swego rodzaju wywiad, pytając o doświadczenie, język, zainteresowania i umiejętności, które mogą przydać mi się na campie. Do tego zebranie referencji, zaświadczenie o niekaralności, a także dokumenty na temat stanu zdrowia. Wszystko poszło wporzo i pod koniec lutego moja aplikacja była gotowa i czekała na rozpatrzenie przez dyrektorów campów. Moim jedynym zmartwieniem był fakt, że aplikowałam dość późno - składanie aplikacji rozpoczęło się bodajże we wrześniu/październiku, a ja wzięłam się za to w lutym.

Można było wybierać spośród kilku rodzajów campów, jednak moim nr 1 był typ "special needs", czyli camp dla osób z niepełnosprawnościami. Piszę osób, ponieważ jak się okazało, większość camperów stanowiły osoby dorosłe.

Okres oczekiwania, na który musiałam się przygotować to było nawet 8 tygodni. Kurde, długo - pomyślałam, bo przecież za 2 miesiące to już byłby maj, gdzie niektóre campy zaczynają sezon, a jeszcze wiza, a inne formalności... no nic, czekałam nie nastawiając się na nic.
Jednak jakieś 15 dni później, otrzymałam e-mail, który zmienił bardzo wiele. Zatrudnił mnie dyrektor campu w Illinois, niedaleko Chicago. Niedowierzanie, wielka radość, ale także łzy, bo nasz sypiący się związek przechodził do historii... Aby pojechać na camp, należało zaakceptować ofertę - można oczywiście odmówić, ale nie ma się gwarancji, że Camp America znajdzie kolejnego pracodawcę. Po obejrzeniu strony campu, zdecydowałam się kliknąć "accept offer" i tak, po spotkaniu z konsulatem, dniu informacyjnym i spakowaniu torby, 8 czerwca poleciałam do Chicago. Co było potem i więcej o Shady Oaks Camp opiszę w kolejnym poście.