środa, 27 sierpnia 2014

Shooting stars


Uwielbiam nocne niebo. Mogę siedzieć na dworze przez 463156 godzin i gapić się bez przerwy... widziałam ostatnio 2 spadające gwiazdy, za każdym razem patrzę w górę z nadzieją, że pojawi się kolejna. Gwiazdy z pewnością mają w sobie coś magicznego, co przyciąga jak magnes.




poniedziałek, 25 sierpnia 2014

LOT & Singapore Airlines WAW - ZRH - SIN - MEL

31.07. Na ten dzień czekałam pół roku. Chociaż ostatnie miesiące oczekiwania zleciały bardzo szybko, ze względu na pracę. Chwilami nie wiedziałam jaki jest dzień tygodnia i nagle okazywało się, że przecież miesiąc dopiero się zaczął, a tu już 18... bardzo mi to wtedy pasowało, bo tak naprawdę nie dość, że robiłam to, co wprost uwielbiałam (no może nie licząc wstawania o 2 w nocy i powrotów równie "wcześnie"... :P) to czas naprawdę szybko leciał. Bilet kupiłam 2 miesiące wcześniej, najtańszą opcją był przelot na trasie Warszawa - Zurich - Singapur - Melbourne. Wiązało się to z dwiema przesiadkami, na które miałam po 2 godziny. Najwygodniej byłoby lecieć Emirates - z tylko jedną przesiadką w Dubaju, jednak cena takiego biletu była o wiele wyższa. Poza tym zwiedzanie nowych lotnisk bardziej mi pasuje i cieszyłam się z takiego rozwiązania.
Jeden z plusów jechania na płytę po odbiór Kopenhagi koło 12 - przylot Emiratów :)

22.30 - KLM, Boeing 737 z Amsterdamu

TAP Portugal, Airbus A320

<3 ... zachody słońca to niewątpliwy plus zmian do 00.30

...a rano można podziwiać wschód słońca :)

I nasz kochany Skandynaw z Kopenhagi (nie do końca, na początku bałam się sama po niego jeździć, bo myślałam, że coś pokręcę, zapomnę, czegoś nie zrobię z mojego roztrzepania... i w sumie moje obawy raz okazały się słuszne :P)
 I tak przyszedł dzień końca mojej pracy, nie powiem, było mi trochę smutno, bo nie wiem, czy tam jeszcze wrócę, a poznałam naprawdę fajnych ludzi i praca było po prostu super. Musiałam oddać przepustkę, co oznaczało koniec dostępu do różnych stref i tak oto stałam się zwykłym paxem. Mówią, że lotnisko wciąga. I ja się z tym całkowicie zgadzam.  Każdy dzień jest inny, nigdy nie wygląda tak samo, cały czas coś się dzieje i jest naprawdę ciekawie. Z drugiej strony byłam bardzo podekscytowana, ponieważ już za kilka dni miał nadejść ten długo oczekiwany dzień. Do zrobienia było jeszcze 83745546745 rzeczy, chociaż pakowanie zaczęłam jakieś 2 tygodnie wcześniej. Musiałam jednak posprzątać i ogarnąć pokój, który przez moje długie zmiany wyglądał jak pole bitwy. Dzień przed podróżą czyściłam body aparatu i oczywiście musiałam coś popsuć. Uszkodziłam migawkę... i to tak, że do tej pory nie wiem kto i za ile mi to naprawi... oczywiście rozpacz wielka, bo moje plany zrobienia 48376384 zdjęć w samolocie i na lotniskach legły w gruzach. Zostałam bez niczego. A raczej z "aparatem" z iPoda... jak to mówią lepszy rydz, niż nic.

                                                                        ***
 Samolot miałam o 7.40, przed 5 byłam na nogach, żeby wszystko ogarnąć. W sumie miałam tylko wstać, zabrać bagaże i wyjść. Oczywiście akurat dzisiaj popsuła się winda i 40kg trzeba było znosić z 5 piętra. A potem się dziwiłam czemu tak bolą mnie ramiona...Na lotnisko zawiozła mnie mama. Niestety nie było gdzie zaparkować, więc szybko się pożegnałyśmy i ruszyłam w stronę check-inów. Kolejka była już dość spora, miałam jeszcze dużo czasu, ale chciałam znaleźć się już po drugiej stronie. Doświadczenia z pracy nauczyły mnie, że zawsze lepiej być wcześniej - któregoś razu ewakuacja trwała 2h i bardzo dużo osób potraciło swoje połączenia. Wolałam nie kusić losu i wejść od razu na strefę. Odprawiał mnie kolega, niestety nie mógł mi wydrukować biletu z Singapuru do Melbourne. Tak samo było w Zurichu. Przestraszyłam się, że coś jest nie tak z wizą, albo o niej zapomnieli, ale okazało się, że wszystko było ok.
Nasz samolot był opóźniony, na szczęście tylko jakieś 15 min. Wcześniej spotkałam parę osób, które akurat miały zmianę, trochę pogadaliśmy i musieli iść do swoich obowiązków. Ja jeszcze trochę pokręciłam się po strefie i później przeszłam pod gate 40.
Lecieliśmy Embraerem 170 Polskich Linii Lotniczych. Samolot nie był pełen, siedziałam w 15 rzędzie pod oknem. Obok mnie nie siedział nikt. Słyszałam jedynie kilka przyszłych (jak mniemam) stewardess LOTu, które leciały do Zurichu na szkolenie.

Było słonecznie, ale w pewnej chwili zebrały się nad nami ciemne chmury. Zaczęło nieźle trząść samolotem. W turbulencjach jest coś, co mnie trochę przeraża. Wiem, że wbrew pozorom nie mają one wpływu na bezpieczeństwo pasażerów na pokładzie,(o ile są przypięci pasami, jedzenie nie zaczyna latać po pokładzie, a z szafek nad ich głowami nie zaczynają wypadać bagaże... :)) ale i tak wywołują u mnie poczucie lekkiego strachu. Nie mogę powiedzieć, że je lubię, ale z drugiej strony nie mogę też powiedzieć, że ich nie lubię (dziwne, wiem :P). Co innego być na pokładzie małego Embraera podczas turbulencji, którym trzęsie niemiłosiernie, a inaczej  lecieć ogromnym A380. Do Zurichu dolecieliśmy z kilkuminutowym opóźnieniem. Podróż trwała jakieś 2h, przez ten czas siedziałam z japą przyklejoną do szyby i obserwowałam co się dzieje za oknem. Uwielbiam latać, mam nadzieję, że za rok jedno z moich marzeń się spełni i po studiach spróbuję swoich sił jako personel pokładowy. Trochę mnie drażni, gdy ludzie traktują stewardessy jako "podniebne kelnerki", ale o tym kiedy indziej.
Była to moja pierwsza wizyta w Królestwie Swiss'a i muszę przyznać, że lotnisko w Zurichu jest bardzo czyste, a tablice informacyjne czytelne. Bez problemu trafiłam do części terminala, z którego miałam lecieć do Singapuru. Dojechałam tam podziemną kolejką, która kursuje co bodajże 2-3 minuty. Miałam jeszcze sporo czasu do odlotu, więc pokręciłam się trochę, pozwiedzałam lotnisko i zrobiłam kilka zdjęć.

Kolejny odcinek podróży miałam pokonać z Singapore Airlines, na pokładzie Airbus A380. To była moja pierwsza podróż z Singapore Airlines, na którą bardzo się cieszyłam.Tym bardziej, że lecieliśmy najbardziej przestronnym samolotem, którym jak dotąd przyszło mi podróżować -właśnie A380. Byłam ciekawa jak pracuje cabin crew, jak wyglądają stewardessy, wnętrze samolotu itp. Niestety przy rezerwacji okazało się, że wszystkie miejsca przy oknach były już zajęte, co mnie trochę zmartwiło. Wybrałam więc to przy przejściu, skoro i tak nie mogłam robić zdjęć, bo nie miałam czym, to chociaż będę mogła wstać i rozprostować nogi kiedy będzie mi się podobało, bez konieczności proszenia innych pasażerów, by mnie przepuścili. Podczas 12-godzinnego lotu okazało się to dobrym wyborem. Siedzenie przy przejściu wiąże się oczywiście z puszczaniem pasażerów ze środka i spod okna, kiedy chcą iść do toalety, lub po prostu się przejść, więc jak to mówią każdy medal ma dwie strony. Okno - super widoki + można się oprzeć, ale ciężko wyjść, przejście - nic nie widzisz, nie możesz się oprzeć, ale możesz wstać do toalety kiedy Ci się podoba. No a środek... no cóż :) chyba najgorsze miejsce...


Obok mnie siedziały 2 panie - jedna chyba z Indonezji, (swoją drogą bardzo mnie wpieniała, bo prawie się na mnie kładła, gdy spała, no ale mniejsza...) druga jak się okazało leciała również do Melbourne. Wystartowaliśmy z godzinnym opóźnieniem, z powodu jak to ujął pilot heavy air traffic near Zurich. Trochę mnie to zmartwiło, bo na przesiadkę w Singapurze miałam niecałe 2 godziny. A teraz już tylko godzinę... Lotnisko Changi jest dosyć spore (BARDZO spore...), do tego nie miałam jeszcze karty pokładowej i nie wiedziałam w którym gate będzie samolot. Ale postanowiłam, że nie będę się tym przejmować, bo to nie ja się spóźniłam, a więc jak coś, to znajdą mi inne połączenie. Piloci mówili po niemiecku i angielsku.
Wnętrze Airbusa A380
W dwupoziomowym Airbusie A380 kokpit znajduje się na "piętrze", więc niestety nie było szans na obejrzenie kokpitu, w sumie nie wiem, czy w ogóle by się udało... Chociaż dopóki nie spróbujesz, to się nie dowiesz - raz po wylądowaniu Airbus A320, koleżanka zapytała, czy możemy zobaczyć kokpit, byli to piloci (bardzo mili zresztą) British Airways, którzy UWAGA nawet pozwolili nam usiąść na fotelach kapitana i II pilota, dali nam swoje "czapki" i zrobili nam zdjęcie. No wow! To był dobry dzień.  :)
W ciągu tych 12 godzin spałam przez przynajmniej kilka. Tym razem nie popełniłam tego samego błędu co rok temu, a mianowicie z podekscytowania nie spałam ani minuty, co potem skończyło się pierwszym w moim życiu i trwającym ponad tydzień jetlaggiem. Brrrr, okropne uczucie... cały czas boli Cię głowa, jesteś rozdrażniony,w nocy nie możesz spać, w dzień śpisz do 13... Żeby jakoś funkcjonować wlewasz w siebie RedBulle i inne dziadostwa.Obawiałam się, że tym razem też tak będzie, na szczęście skończyło się inaczej. Podczas lotu słuchałam muzyki, oglądałam jakieś filmy (w sumie chyba z 5-10 min, bo po chwili już mi się nudził), Family Guy i fajny dokument (który swoją drogą trwał z godzinę) o samolotach, pilotach, stewardessach, turbulencjach, kontrolerach, czasie lotu, utrudnieniach i innych ciekawych rzeczach. Jednak większość czasu, kiedy nie spałam spędziłam gapiąc się na mapę pokazującą trasę lotu.


Kolejną rzeczą, która mnie ciekawiła były posiłki. I najlepsza rzecz podczas tego rejsu z rodzaju - do jedzenia / picia. Sok ananasowy! Jeeej, był tak pyszny i gęsty, z ananasem w środku, że prosiłam o niego chyba z 5 razy.Zupełnie inny, niż ten, który mamy w sklepach. Posiłki były bodajże 3, standard - ryż z kurczakiem / warzywami, albo wołowina z czymś tam + warzywa. Owoce, mała bułeczka, dżem, woda + na deser lody. Później jakieś przekąski do chrupania, orzeszki, małe kanapki i takie rzeczy. Stewardessy były bardzo uprzejme i pomocne. Same drobne, śliczne Azjatki z uśmiechem na twarzy ubrane w niebieskie stroje pokryte kolorowymi wzorami. Do spróbowania były też jakieś singapurskie przysmaki, jednak miały w sobie grzyby, albo krewetki, więc zrezygnowałam.
Podróż zleciała naprawdę szybko, jednak im bliżej byliśmy, tym bardziej zaczęłam się zastanawiać, czy zdążę na następny samolot.
Kiedy tylko wylądowaliśmy, zabrałam swoje rzeczy i ruszyłam w stronę wyjścia. Była 7.23, więc miałam tylko pół godziny, zanim obsługa naziemna odłączy rękaw i na samolot będę mogła sobie popatrzeć przez szyby lotniska...
Szybko podleciałam do informacji, jednej, drugiej, aż w końcu trafiłam do stanowiska, gdzie miałam dostać swoją kartę pokładową. (Oczywiście wcześniej podeszłam do złego, o czym dowiedziałam się gdy popatrzyłam na monitor, który mówił Jet Airways, a nie Singapore Airlines...) Przeprosiłam i podeszłam obok, otrzymałam już mój boarding pass, więc biegiem ruszyłam na poszukiwanie bramki. Okazało się jednak, że mój samolot będzie trochę opóźniony, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że jednak zdążę na ten lot.

Lotnisko Changi wiele lat z rzędu otrzymało tytuł najlepszego lotniska na świecie. Wyłożone dywanami, przestronne, z saunami, wieloma sklepami oferującymi przeróżne usługi, masażami i innymi cudami, na których zwiedzanie (z zewnątrz rzecz jasna) nie miałam niestety czasu. Zrobiłam tylko 2 zdjęcia "na szybko" i kierowałam się w stronę bramki B9, gdzie czekał na mnie Airbus A330-300.


Zanim się jednak tam dostałam, musiałam przejść przez kontrolę bezpieczeństwa i wyładować te wszystkie kable, obiektywy, laptopy, tablety, iPody, leki,  kosmetyki i inne cuda, które miałam w plecaku. Przed wylotem nie wyłączyłam internetu (błąd) i zeżarło mi całą kasę z konta, przez co nie mogłam się z nikim skontaktować. Na szczęście były dostępne komputery z bezpłatnym dostępem do internetu, dlatego udało mi się wysłać kilka wiadomości.
Co więcej, po wejściu na pokład A330 okazało się, że tak jak uprzedzała mnie obsługa naziemna, opóźniony jest samolot z Kopenhagi i będziemy czekać na pasażerów. Usiadłam więc wygodnie i czekałam na kolejne wieści. Tym razem udało mi się zająć miejsce przy oknie, obok przemiłej Australijki, z którą przegadałam pół lotu. Pierwszy raz leciałam A330, cieszyłam się, że mam okazję przelecieć się na pokładzie nowej maszyny.


Znowu udało mi się przekimać większość lotu, chociaż spędziłam też dużo czasu w standardowej pozycji - z głową zwróconą w stronę szyby, cykając foty moim "super" sprzętem.


Przez głowę przeszła mi jednak niepokojąca myśl - czy mój bagaż będzie ze mną leciał? Albo inaczej, czy sortownia zdąży wypakować bagaże 400 pasażerów i załadować je do innego samolotu? Miałam taką nadzieję.

Widoki były naprawdę świetne, mijaliśmy wyspy z wulkanami i inne cuda, których niestety nie mogłam uwiecznić na zdjęciu. Gdy dolatywaliśmy do Melbourne robiło się ciemno. Z uśmiechem patrzyłam jak zniżamy się i podchodzimy do lądowania na lotnisku Tullamarine.

Kiedy samolot wszedł w bloki pomyślałam WOW, jestem na miejscu!!!!!!!! : D
Każdy, kto przylatuje do Australii musi wypełnić incoming passenger card. Tym razem dostałam ją już na lotnisku w Singapurze i wypełniłam w samolocie. Musisz napisać w jakim celu jedziesz, czym się zajmujesz na co dzień, gdzie mieszkasz oraz odpowiedzieć na pytania takie jak : czy przywodzisz więcej niż 10.000 $, czy byłeś w ostatnim czasie w Ameryce Łacińskiej / na Karaibach, czy miałeś kontakt ze zwierzętami hodowlanymi, czy przewozisz jakieś leki, jedzenie, wyroby np. z drewna, muszli itp... Ja musiałam zadeklarować leki, jedzenie i na wszelki wypadek mały wisiorek w kształcie deski surfingowej zrobiony z drewna. Tym razem nie było kilometrowych kolejek, wszystko poszło sprawnie i po tym, jak wyjaśniłam, że mam astmę, a leki są dla mnie i pokazałam im mój wisiorek, mogłam iść. Następnym krokiem był odbiór bagażu. I tu coś poszło nie tak. Czekałam chyba z pół godziny iiiii... nic. Wtedy dotarło do mnie, byłam prawie pewna, że mój bagaż "nie zdążył" na samolot. Cierpliwie stałam jednak przy taśmie i miałam nadzieję, że jednak się mylę. Po chwili moje wątpliwości zostały rozwiane i usłyszałam z głośników personalne wezwanie, bym podeszła do stanowiska obsługi. Już wiedziałam co się szykuje. Uśmiechnięta pani przeprosiła i poinformowała mnie, że mój bagaż nie doleciał. Wzięła mój paszport i podała mi gotowe papiery, w których było napisane, że Singapore Airlines przeprasza, że coś tam, blablabla. Poinformowała mnie, że mój bagaż przyleci kolejnym lotem, następnego dnia. Takie sytuacje często zdarzają się na lotnisku, nawet ostatniego dnia w pracy miałam taką akcję, co gorsza, to był bagaż dziecka, które było pod moją opieką, więc musieliśmy łazić po nocy do Lost Luggage i załatwiać formalności. Tego dnia (właściwie nocy) nie przyleciało z 70 bagaży, więc pasażerowie byli nieźle wkurzeni...
Ja podeszłam do tego na luzie, to normalne, nie jest tak, że Twój bagaż poleciał do Chin, czy Brazylii, tylko po prostu sortownia nie zdążyła go załadować. I tyle. Przyleci następnym samolotem.
Niestety czekała mnie jeszcze kolejna niemiła niespodzianka... Przed wylotem kupiłam nową walizkę, którą pokryłam tysiącami (nie przesadzam, kupiłam ich chyba z 7 tysięcy) naklejek. Z kilku książek dla dzieci, w których było po 1,5 tysiąca, z zestawu, kolejne 900 itd... Zajęło mi to sporo czasu, a walizka wyglądała fajnie. Gdy się obudziłam usłyszałam tylko "Zuzia, zniszczyli Ci walizkę". Jeszcze spałam, więc powiedziałam ooo później zobaczę i kimałam dalej. Kiedy się obudziłam czekał na mnie taki widok :

Dziury. 3 duże dziury, 3 urwane kółka, popękana walizka i prawie wyrwany suwak... Wykupiłam ubezpieczenie bagażu, napisałam do ubezpieczyciela i co się okazało? Że ubezpieczenie nie pokrywa kosztów walizek, toreb, gdy stało się to podczas transportu. No świetnie :] Przewoźnik zaoferował mi jednak "naprawę" (nie mam pojęcia JAK chcą to naprawić, skoro wszystko jest popękane i nie ma kółek...) w jednym miejscu w Melbourne. Mam gdzieś adres i sporządzony protokół szkody, który przesłali mi na mejla, więc może ruszymy 4 litery i wybierzemy się do tych "magików".

Uffff, koniec! Jeśli dotarłeś / łaś do tego momentu, to gratuluję : D


Nocne niebo

Jedną z wielu rzeczy, która mnie zachwyca w Australii jest widok nieba w nocy. (Nie mówię, że w Polsce tego nie ma, oczywiście jest, trzeba tylko pojechać gdzieś do lasu, daleko od miasta, gdzie nie ma dużo budynków i światła. Któregoś razu na Mazurach niebo było tak piękne, że z aż wrażenia przeniosłam się na górę pokładu, wzięłam śpiwór po pachę i leżałam pod gołym niebem wpatrując się w ten niezwykły widok...)
Rok temu, gdy pierwszy raz spojrzałam do góry i zobaczyłam te tysiące gwiazd, szczęka im opadła i gapiłam się przez dobre kilka minut, cicho mówiąc co chwilę wooooow! Niestety wtedy nie miałam odpowiedniego aparatu, który dałby radę zmierzyć się ze zdjęciami nocnymi, więc efekty były bardzo słabe...
W tym roku, pierwsze bezchmurne niebo przywitało mnie 2 tygodnie po przylocie. Wcześniej niemal co noc sprawdzałam jak się ma sytuacja, niestety zawsze zamiast 4583475829 gwiazd czekały na mnie chmury... Przywlokłam też ze sobą statyw, wężyk spustowy, żeby to miało ręce i nogi. Bardzo lubię oglądać samoloty na nocnym niebie, gdyż zostawiają swój "ślad", który później fajnie widać na zdjęciu.
Jednak w końcu się udało, a to efekty :) Niestety nie mogłam być na zewnątrz zbyt długo, bo co by nie mówić - nadal jest zima,a wieczorem robi się naprawdę chłodno :P (albo inaczej - leniwiec ze mnie i nie chciało mi się ruszyć dupska i przebrać... :P)

dopiero godzina 20.00, a już ile gwiazd...

Niestety brak wężyka spustowego (a raczej mojego lenistwa, bo nie chciało mi się po niego iść :P) zrobił swoje...
Dodaj napis

tak to jest jak się nie ustawi ostrości... ^^ ale efekt ciekawy








niedziela, 24 sierpnia 2014

Niedzielny spotting

Dzisiaj pojechaliśmy poszukać miejsca, gdzie widać lądujące samoloty. Mniej więcej 35km od Melbourne, a dosłownie kilka od Tullamarine. Cieszyłam się bardzo, bo ostatni raz na na lotnisku i jego okolicach, w celach nie-pracowniczych byłam chyba kilka miesięcy temu. Problem w tym, że tydzień przed wyjazdem popsułam obiektyw... a żeby było jeszcze lepiej, dzień przed wyjazdem uszkodziłam body... nie mówiąc już o tym, że na urodziny dostałam 18-250 i teraz zostałam bez niczego Także świetnie.. ale pokombinowaliśmy i udało się ogarnąć używany sprzęt :)
Było dość ciepło,miejscówka całkiem spoko, chociaż wiadomo, że 300mm spisałby się lepiej...ale nie ma co narzekać!:D Zatrzymaliśmy się na poboczu i czekaliśmy na małe światełko zwiastujące zbliżający się samolot.
W oddali widziałam nawet startującego Boeinga 777 Air New Zealand w malowaniu z Hobbita.Super widok! Zrobiłam zdjęcie, niestety z dużej odległości i średnio je widać.
Pojawiły się również Trzy Siekiery Thai Airways! Bardzo lubię malowania Thai, dlatego strasznie mnie to ucieszyło. Niestety niedziela nie jest najlepszym dniem na spotting, oprócz Thai nie było więcej szerokokadłubowców, ani też samolotów 4-silnikowych.
 Widzieliśmy kilka samolotów Qantas, Virgin Australia, Jetstar i Tigerair - australijska klasyka :)
Air New Zealand, Boeing 777 Hobbit livery

moje ulubione 3 siekiery w ulubionym malowaniu Thai - <3

Qantas boeing 737

Jetstar Airbus A320

Virgin Boeing 737

Virgin Australia, Embraer190
Mam nadzieję, że wkrótce jeszcze raz pojedziemy i uda nam się złapać 'coś większego'! :)

piątek, 22 sierpnia 2014

22

Zima się kończy, dziś było aż 18 stopni! Szok! : D 3 tygodnie temu było tak zimno, że spałam w bluzie i dresach. Wyszłam dziś szukać kakadu i papug gallah, ale oczywiście gdzieś się pochowały. Najlepiej by było wstać o 6 i wtedy na pewno by się znalazły. No ale o  wstawać o 6? Nieee :P Jestem na wakacjach, muszę sobie odbić za te 4 miesiące wstawania o 2 w nocy do pracy... Chociaż praca sama w sobie była świetna, chętnie bym do niej wróciła, gdyby stawki były inne...
Czas trochę za szybko leci. Dziś jest już 22, 3 tygodnie odkąd przyleciałam. I choć będę tu jeszcze ponad miesiąc, to świadomość uciekającego czasu nieco mnie przeraża...
Jezioro Eildon, 2013

Gdzieś w Victorii...

Melbourne

On the way

W drodze do OOL


czwartek, 21 sierpnia 2014

Marzenia

Chyba każdy z nas ma gdzieś w swojej głowie listę rzeczy, które chciałby zrobić w swym życiu. Nie musi być ona koniecznie spisana, ale na pewno gdzieś tam JEST. Niektórzy z okazji Nowego Roku robią listę rzeczy, które muszą zmienić, tzw. postanowienia noworoczne, z których zazwyczaj 99% nie dotrwa nawet do połowy lutego. Niestety należę do tych osób, których słomiany zapał czasami krzyżuje plany i nie pozwala wytrwać w postanowieniach. Zacznę się uczyć sama nowego języka - tak, super! Przez pierwszy miesiąc... potem niestety książki zostały rzucone w kąt i ochota jakoś odeszła... Oczywiście mam takie napady dosyć często i za każdym razem kupuję sobie nowy zeszyt, w którym notuję ważne słówka, wszystko pięknie podkreślone, kolorowe, zachęca do powtarzania i nauki... Jednak nie przypominam sobie, bym w ciągu całego mojego życia zapisała w całości chociaż jeden taki zeszyt. A było ich "kilka"... No cóż...
W drodze do Melbourne

Mimo to, próbuję cały czas dążyć do tego, co sobie postanowię. Z lepszym lub gorszym skutkiem, ale staram się. Na pewno jest jeszcze wiele rzeczy i miejsc, które chciałabym zobaczyć. Ludzi, których chciałabym spotkać i miejsc, do których chciałabym wrócić.

St.Kilda, Melbourne


Oto lista takich rzeczy "do zrobienia", które dziś siedzą mi w głowie i która z każdym dniem się powiększa :

Gold Coast, Queensland, 2013

  • chciałabym zostać stewardessą
  • zobaczyć aurorę borealis z pokładu samolotu
  • przelecieć się w kokpicie
  • polecieć do Kapsztadu
  • przytulić lemura
  • przelecieć się Boeingiem 767 American Airlines w starym malowaniu
  • pójść jeszcze raz na koncert Jasona Mraza
  • pogłaskać dziobaka
  • polecieć z Thai Airways
  • zobaczyć kolczatkę
  • nauczyć się nowego języka
  • zobaczyć tukana w naturalnym środowisku
  • pozbyć się kataru, który towarzyszy mi średnio 300 dni w roku...
  • nauczyć się przestać myśleć o rzeczach, na które nie mam wpływu
  • zobaczyć lotnisko w Rio de Janeiro i Los Angeles
  • polecieć na Sint Maarten
  • polecieć Boeingem 747,787 i 767-400 oraz Airbusem A340-600
  • zobaczyć Himalaje
  • polecieć do Nowej Zelandii
  • zwiedzić Islandię
  • kupić VW T1 i pojechać w podróż dookoła Australii i zwiedzić wszystkie 7 stanów
  • polecieć do Bergen i Tromso
  • polecieć na spotting do LHR 
  • codziennie stawać się lepszym człowiekiem i mniej denerwować mojego aussie :p
  • przestać myśleć co-by-było-gdyby
  • polecieć do Japonii
  • zobaczyć Vancouver
  • surfować na Hawajach
  • zobaczyć Andy
  • przeprowadzić się w góry
  • pojechać na jachty
  • iiiiiiiiiiiii....
i można by tak wymieniać w nieskończoność... :)
Melbourne, Yarra River, 2013

środa, 20 sierpnia 2014

Pierwszy lot samolotem.

Moja pierwsza podroż samolotem odbyła się bodajże 4 lata temu, gdy miałam lat prawie 19. Jeśli dobrze pamiętam, był to marzec 2010, 2 miesiące przed maturą. Reasumując - jak na dzisiejsze możliwości, zaczęłam latać dosyć późno. Wcześniej jakoś nie było do kogo i z kim. Pierwsze niezbyt miłe niespodzianki oczekiwały nas już na samym starcie. Bilet kupiła nam ciocia, nie ogarniałam wówczas w jaki sposób kupuje się bilety, kiedy najlepiej, gdzie najtaniej... A do tego trzeba było płacić kartą kredytową, której moja mama nie posiadała. Ciocia natomiast pracowała w biurze podróży i bardziej się orientowała w temacie, dlatego zamówiła nam bilet. Problem w tym, iż na lotnisku okazało się, że nasz bilet nie zawierał opłaty za bagaż i trzeba było wybulić sporo hajsu za 2 bagaże. Na takie wiadomości nie byliśmy przygotowane. Wszystko wydarzyło się w Terminalu A na Lotnisku Chopina, w strefie E, gdzie kilka lat później przyszło mi pracować. I muszę powiedzieć, że było to jedno z fajniejszych doświadczeń. Ale wracając do latania - trochę się go jednak bałam.
A380-800, Singapore Airlines złapany w Dobieszynie, woj. mazowieckie
Po 1 nie miałam jeszcze wtedy pojęcia o samolotach, nie wiedziałam jak to wszystko działa,nie wiedziałam dokładnie jakim samolotem lecimy. Nie do końca wiedziałam co można, a czego nie można zabrać na pokład samolotu. Nie była jasna kwestia jedzenia - batonów, kanapek, gum do żucia... A czemu tak wcześnie musimy być, jak się odprawić, gdzie zostawić bagaże i gdzie jest nasza bramka?! Żadne z tych kwestii nie były dla mnie jasne.
Wtedy nie rozumiałam też, czemu musimy 2 razy przechodzić przez kontrolę i okazywać dokumenty. Później wszystko stało się jasne - Irlandia jest w strefie NS, czyli Non-Schengen = kontrola paszportowa i gate od 9 do 24...
Po 2 przed oczami miałam Oszukać Przeznaczenie, rozszczelnienie kabiny i opadające maski tlenowe...
Oczywiście nic takiego się nie wydarzyło.Lot do Dublina przebiegł raczej spokojnie, nie licząc niewielkich turbulencji nad morzem, które nie są groźne, acz niezbyt przyjemne dla pasażerów. Leciała ze mną babcia, dla której był to również pierwszy lot samolotem.
Czas do domu... Lotnisko w Dublinie

Start było oczywiście najbardziej ekscytujący, V1, rotate i już jesteśmy w górze! Podczas tego lotu zrobiłam chyba ze 300 zdjęć przedstawiających albo silnik, silnik i chmury, silnik i/lub ląd wraz z morzem itp... Z japą przyklejoną do okna, zachwycając się wszystkim dookoła, spędziłam większość lotu gapiąc się przez szybę. Pamiętam, jak próbowałam zrozumieć informacje przekazywane przez pilota, który informował nas o naszym położeniu, pogodzie i temperaturze w Dublinie. Oczywiście słyszałam tylko jakieś niezrozumiałe mamrotanie, jednak miało to swój urok i bardzo mi się spodobało.

Gdzieś pomiędzy Monachium, a Warszawą, rok 2013.


 2 godziny później byliśmy już w Dublinie i pamiętam moje zaskoczenie, że jak to, już, tak szybko?! Dolecieliśmy??Ba, jesteśmy w innym państwie! Do tej pory dotarcie np. na Słowację samochodem, zajmowało nam 6 albo i więcej godzin. Czy to Zakopane, czy Gdańsk, Kołobrzeg... czas podróży wynosił X godzin więcej. Wywarło to na mnie ogromne wrażenie, patrząc na irlandzką ziemię i nie mogąc wyjść z podziwu, że tak szybko dotarliśmy na miejsce. Lądowanie już mniej mi się podobało, jednak w chwili, gdy koła dotknęły pasa i zaczęliśmy zwalniać, dotarło do mnie, że już jesteśmy! Pamiętam, że trochę przestraszyłam się, gdy przelatywaliśmy przez gęste chmury i widoczność wynosiła 0.
Lot odbył się samolotem Airbus A320-200, irlandzkiej linii Aer Lingus. Pamiętam uśmiechnięte stewardessy w zielonych uniformach, które z wózkiem pełnym produktów duty free, przeciskały się przez wąskie przejście oferując pasażerom perfumy, zegarki i inne cuda.
Wtedy jeszcze aircraft fever mną nie zawładnęło. Zaczęło się rok później, a na dobre w roku 2012.
W drodze do Dublina