środa, 17 września 2014

Ready, set... go!


Bardzo się cieszę, że to już jutro lecimy i w sumie nadal nie mogę uwierzyć! :) I to na pokładzie jednej z moich ulubionych maszyn Boeing 777-300! A w drodze powrotnej pierwszy raz będę lecieć Qantas i jestem ciekawa co Flying Roo ma do zaoferowania... : ) Nigdy również nie płynęłam statkiem wycieczkowym, dlatego nie mogę się doczekać i jestem bardzo podekscytowana!

Torba spakowana, bilety wzięte, paszporty naszykowane, baterie naładowane, karty wyczyszczone, więc w drogę! Hooroo mates, do usłyszenia niedługo! :)


wtorek, 16 września 2014

Co mnie zaskoczyło w Australii? 12 faktów

Wyjazd bez anginy, to nie wyjazd! - mój organizm chyba żyje kierując się tą maksymą, bo gdzie nie pojadę, to prędzej, czy później ZAWSZE dopadnie mnie to paskudne choróbsko... W tamtym roku musiało się to oczywiście stać, gdy polecieliśmy do Gold Coast i 90% wyjazdu spędziłam trzęsąc się pod kołdrą z olbrzymią gorączką... Powód - klimatyzacja...
Mieliśmy objechać parki rozrywki i tak też zrobiliśmy, z tym że czując się jakby Cię czołg przejechał, to ogólnie słabo się zwiedza...
Nie wspominając już o tym, że legły w gruzach moje plany surfowania w Queensland i z tego powodu było mi baaaardzo, ale to bardzo przykro... mogłam tylko patrzeć na dziesiątki wypożyczalni i radosnych surferów zmierzających ku falom.
Gold Coast, marzec 2013, tydzień po przejściu huraganu
Wiedząc, że jest jakieś 99,9% szansy, iż znowu dopadnie mnie angina, wzięłam cały tobołek leków, witamin, antybiotyków i innych cudów. Już myślałam, że tym razem mi się uda, ale nieeeee... kilka dni temu zaczęło mnie boleć gardło i od razu wiedziałam co się szykuje. Do dzisiaj nie przeszło, zrobiło się jeszcze gorzej, więc Duomox został kolejny raz moim najlepszym przyjacielem... No cóż...
   ***

Ale ja nie o tym! Dziś trochę napiszę na temat tego, co mnie zdziwiło, zaskoczyło lub wprawiło w konsternację w Krainie Kangurów - a dokładniej w Victorii. Czego nie ma w Polsce, a spotkałam się z tym tutaj.
Kolejność przypadkowa.

1. Aussie pizza

Ano właśnie... Jaka to jest australijska pizza?Odpowiedź jest prosta - to pizza z jajkiem... Szczerze mówiąc, gdy pierwszy raz o niej usłyszałam, to powiedziałam tylko coooo?blee! Jakoś mi to razem nie pasowało i stwierdziłam, że to raczej nie może być dobre...
I wyobrażałam ją sobie mniej więcej w ten sposób.


Na szczęście okazało się, że moje przypuszczenia nie były słuszne.Bowiem Aussie pizza wygląda tak. A co lepsze jest całkiem smaczna! 


Pizza z jajkiem to dla nich codzienność, ale gdy powiedziałam im, że w Polsce mamy np. pizzę z kukurydzą albo z brzoskwinią, to zrobili wielkie oczy i ich reakcja była mniej więcej taka - cooo?FUUUU!
Ogólnie często robią wielkie oczy, gdy sobie coś przygotowuję na śniadanie, czy obiad, ale mnie też parę razy zaskoczyli. O tym za chwilę :)

2. Burgery z burakiem

Druga niespodzianka nazywa się Lot Burger. Z pozoru zwykły burger, ale byłam trochę zdziwiona, gdy zobaczyłam, że w hamburgerze mamy plaster buraka. Co mnie jeszcze bardziej zaskoczyło, niektóre burgery podawane są również z... plastrem ananasa. Co kraj to obyczaj :]
źródło - google.com
3. Custom rego

W Australii możesz zamówić sobie spersonalizowaną rejestrację na samochód, czy motocykl. No i? W Polsce też można! Ale tutaj jest większy wybór i różnorodność! Możesz mieć niebieskie tło, zielone litery, w tle flagę Australii, Supermana, Southern Cross, kangury czy co sobie tylko wymarzysz! Wybierasz spośród wielu kolorów, motywów, część z nich pokazałam na dole. Mogą być to same cyfry, bądź litery, rejestracje mieszane, kolorowe, jakie tylko chcesz!
Oczywiście nie za darmo... za taką przyjemność zapłacimy w Victorii 495$.
Ale i tak wielu ludzi się na nie decyduje. Często imigranci (szczególnie z krajów takich jak Indie, Pakistan czy Liban), którzy demonstrują w ten sposób swoje pochodzenie, ale także "zwykli" Australijczycy. 
ScreenShooter

Sama bym sobie taką sprawiła kiedyś za 347865834 lat. Najlepiej z modelem samolotu tak jak to jest tutaj :) Dreamliner 787-900 na tle Aussie Outback wygląda całkiem fajnie!
ScreenShooter
Prezentuje się nieźle! :)
4. "Tosty"/ jaffles

Gdy słyszę słowo tosty, moim pierwszym skojarzeniem jest toster, w którym się zapieka kanapki, a w środku mamy np. ser i szynkę. Jest jednak jeszcze toster, z w "wyskakującymi" kanapkami, które też nazywa się tostami.W mojej głowie zakodowało się słowo toast i automatycznie przypisałam je do jednego i drugiego rodzaju tostów (co było błędem :>).  I właśnie przez to trochę się zamotałam, kiedy usłyszałam wyraz jaffles. Nie wiedziałam o co chodzi, aż zobaczyłam opiekacz - i wszystko stało się jasne.
Te "tosty z opiekacza" je się u nas właśnie z szynką, serem, salami, czy innymi takimi. Tutaj natomiast spotkałam się z tostami, które w środku miały... SPAGHETTI! A bardziej kluski z sosem pomidorowym sprzedawane tu w puszkach.

Moje zdziwienie było oczywiście niezrozumiałe, ale serio nie widziałam żeby ktoś jadł tosty z kluskami w środku, albo jak też im się zdarza - z pieczoną fasolą w środku.

5. Frozen coke

Nie spotkałam się również z mrożoną colą, którą można kupić np. w KFC, czy McDonald's (a raczej Maccas, jak mówią Aussies). Można kupić nie tylko Colę, ale także Pepsi, czy fantę o smaku np. malinowym. Często u mnie powoduje brain freeze i to zabawa raczej nie na moje zęby, ale od czasu do czasu warto sobie kupić :)

[P4030047.JPG]

6. "Fitness" Australia

Przed przyjazdem istniało w mojej głowie (mylne jak się okazało) wyobrażenie na temat Australijczyków - wysportowani, uśmiechnięci, przystojni surferzy, którzy na plaży spędzają większość dnia, zdrowo się odżywiają i w ogóle same ochy i achy... Mniej więcej coś jak pan na zdjęciu poniżej. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że ... w Victorii nikt* nie surfuje! Myślałam, że mając ocean na wyciągnięcie ręki i super warunki, większość mieszkańców tego stanu będzie opalonymi surferami z deską pod pachą.



* od razu śpieszę z wyjaśnieniem, to jest oczywiście metafora, w miejscach takich jak np. Geelong, czy Torquay, gdzie odbywa się Rip Curl Pro Bells Beach, w Lorne, czy innych nadmorskich miejscowościach, spotkać oczywiście można wielu surferów.

Moim zdaniem bardziej "surf" stanem jest Queensland, gdzie są super warunki i np. Gold Coast odwiedza wielu turystów pragnących spróbować swoich sił na desce, ale przyjeżdżają też super zaawansowani, których popisy są godne podziwu.


A wracając do tematu - myślałam, że Australijczycy dbają o siebie bardziej, niż inne narody (o ja naiwna), są wysportowani, nie jedzą "śmieci" itp... Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się zupełnie na odwrót - oni wprost kochają wszystkie KFC, McDonald'sy, Burger Kingi (w sumie tu funkcjonujące jako Hungry Jacks). I jedzą ich NAPRAWDĘ dużo... często wybierają się do w/w na obiad / śniadanie / lunch itp. Trochę mnie to zaskoczyło. Zdziwiła mnie również liczba otyłych osób. Nie mówię tutaj o jakieś lekkiej nadwadze, tylko o otyłości. Taki obraz można spotkać praktycznie na każdym kroku - w sklepie, na ulicy, na poczcie.
Moje wyobrażenia "fitness Australii" nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Dowiedziałam się również, że na siłownię (uważaną za "gejową") chodzą głównie imigranci.

8. Servo

Service station? Że serwis samochodowy? Nie - to po prostu stacja benzynowa. Z tym, że nie słyszałam, żeby ktoś mówił service station - wszystko w aussie lingo jest skracane, nie inaczej jest w tym przypadku, mamy więc servo.
Często na stacjach benzynowych w Australii można kupić burgery, frytki z rybą, potato pie - coś jak nasze placki ziemniaczane i meat pie - o nich za chwilę.
Co tu jednak takiego niezwykłego? Ano fakt, że nie można tu kupić alkoholu. Żadnego piwa, wina, o wódce czy whiskey nie wspominając. Od tego są specjalne sklepy, w których można kupić takie trunki. W większości przypadków, w "normalnym" supermarkecie nie kupicie też alkoholu. Tzn. kupicie albo w specjalnie wydzielonej do tego strefie, lub w budynku obok. Wydaje mi się, że w Aldi można kupić wina, czy piwo.

9. Meat pie & pastie

Jedno z moich ulubionych australijskich "dań", a raczej przekąsek. To nic innego, jak mięsne nadzienie z sosem, w cieście francuskim podawane na gorąco. Nie lubię nazywać ich "ciastkami", bo mają z nimi niewiele wspólnego. Nie przepadam za wołowiną, ale te z kurczakiem w środku są super! Poza sosem i mięsem, często mają w sobie warzywa, np. groszek i marchewkę.



Dla tych, którzy nie jedzą mięsa, są też veggie pasties - czyli nadziane są jedynie warzywami. Spróbowałam raz i chyba jednak nie zostaną moimi ulubionymi. Moim zdaniem mięsne biją je na głowę :)

10. Bottle - O

Kolejną ciekawostką, której nie ma w Polsce, są sklepy tzw. Bottle - O, do których wjeżdża się samochodem. Nie wysiadasz, kupujesz to, czego potrzebujesz i wyjeżdżasz po drugiej stronie. Proste :) Oprócz alkoholu można tam kupić jakieś chipsy, przekąski, coś do picia i słodycze.





11. BYO - Bring Your Own


Cóż to takiego? Ano niektóre restauracje pozwalają na wnoszenie swojego alkoholu. Piwa, wina, wódki, czy czego tam dusza zapragnie. Na drzwiach często widnieje napis BYO Welcome! Moim zdaniem ciekawe rozwiązanie :)
Z kolei w pociągach VLine, BYO nie jest mile widziane... ;)
Tak samo jak palenie, trzymanie nóg na siedzeniach, czy przeklinanie.


12, Quiet carriage

Na stacji Southern Cross w Melbourne zobaczyłam wagony, na których widniał właśnie taki napis. O co chodzi? Ano o to, że w tym wagonie nie ma miejsca na głośne rozmowy przez telefon, słuchanie muzyki na cały regulator, czy rozmowy z innymi.

Idealne miejsce, gdy ktoś chce się wyciszyć, poczytać książkę, popracować, pouczyć się, lub po prostu odpocząć w ciszy.

niedziela, 7 września 2014

Great Ocean Road

W miniony weekend zwlekliśmy 4 litery z łóżka w miarę wcześnie, spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy w podróż do Lorne. Droga wiodła przez magiczną Great Ocean Road, która jest po prostu przepiękna. Widoki zapierające dech w piersiach, z jednej strony ocean, a z drugiej wzgórza i skały. Bajka. Trafiła nam się cudowna pogoda, także weekend był naprawdę w dechę!
Chłopaki siedzieli na molo i próbowali coś złowić (próbowali, bo wszystko co udało im się złapać to kilka krabów i małe rybki :)), a ja łaziłam po okolicy i robiłam zdjęcia.


Za każdym razem, kiedy widzę VW T1 lub T2, wyobrażam sobie, że kiedyś będę miała taki sam! Potem tylko spakować rzeczy, zatankować do pełna i bziuuuuuum w świat! To jedno z moich marzeń i jak już sprzedam nerkę albo napadnę na bank, to na pewno się spełni :P


Uwielbiam surfing... i choć żaden ze mnie "pro-surfer", to naprawdę sprawia mi to ogromną frajdę! To uczucie, gdy fala niesie Cię po wodzie jest po prostu niesamowite! Dlatego z ogromną zazdrością patrzyłam na pływających, bo minęło już trochę czasu odkąd ostatni raz próbowałam łapać fale :(



Przywiozłam kolejne 1000 zdjęć, na szczęście po powrocie naszła mnie wena i trochę pobawiłam się w Lightroom'ie. Miałam nadzieję, że będzie czas wypożyczyć deskę i spróbować swoich sił na australijskich falach, no ale niestety doba okazała się zbyt krótka. Mogłam tylko z zazdrością patrzeć na surferów, którzy spacerowali wzdłuż brzegu szukając dobrych fal. Moją chęć rzucenia wszystkiego i pognania do wody z deską przypiętą smyczą do nogi potęgował fakt, iż na każdym kroku roiło się od surferskich sklepów i wypożyczalni desek... No nic, innym razem!


Gdy go zobaczyłam to powiedziałam tylko WHOOOAAAH! :D cudo! Nic dodać, nic ująć, po prostu JOY! :)



Chyba pierwsza kakadu, która "pozowała" do zdjęcia i nie uciekała po 2 sekundach... :) A wszystko dlatego, że obok była knajpa i ludzie karmili papugi, albo one same się "karmiły", zawijając cukier lub inne pyszności ze stołu :)








Tu właśnie mamy przykład takiej Zosi - Samosi ze skradzionym cukrem :)


Kolejny! <3


Obok siedzieli ludzie i dosłownie 3 sekundy po tym, jak dali kawałek szamy jednej papudze, zleciało się ich chyba ze 20 :) Na nasze jedzenie też miały smaka, co chwilę przybliżały się i próbowały coś skubnąć :P


Przydałyby się do mojej kolekcji :)




Gdy jechaliśmy do Cape Otway, przejeżdżaliśmy przez rezerwat, gdzie miały być koale. Niestety jadąc tam nic nie zobaczyliśmy. A wystarczyło się trochę lepiej rozejrzeć... :)


W drodze powrotnej spotkaliśmy chyba z 5, wszystkie spały gdzieś wysoko na drzewach.


Z wyjątkiem tej jednej, która była zainteresowana naszą wizytą :)






Wspomniany przeze mnie sklep Rip Curl w Torquay. A do tego jeszcze Billabong, DC, Globe, Roxy, Quiksilver i outlet Reef. Wszystko w jednym miejscu. Szkoda, że ceny nie były tak fajne, chociaż muszę przyznać, w outlecie było dosyć tanio! Prawie kupiłam sobie truckerkę :P
Ale nie ma tego złego, w Geelong upolowałam kosmetyczkę Volcoma, a że szukałam fajnej kosmetyczki już od jakiegoś czasu i cena była super [10$!!] to ją kupiłam :) -50% zimowa wyprzedaż hell yeah! : D





Przechadzając się po plaży znalazłam dość ciekawe "rzeczy", m.in skórę rekina, kilka zdechłych krabów, [i/lub ich nóżki], zdechłe ryby, ogromne ości, piękne muszle i zjedzone ryby, z których wszystko co zostało, to głowa.

Podsumowanie wyjazdu :

*zwiedziliśmy m.in Split Point Lighthouse,Cape Otway, "zagłębie" surf sklepów w Torquay, Geelong, no i oczywiście klimatyczne Lorne
*zjadłam jedną z pyszniejszych "buł" w życiu, która była ogromna i dosłownie "wypchana" różnymi sałatkami, startą marchewką i burakami! Do tego pyszne kawałki kurczaka i sos! Mniam!
*widziałam kilka dzikich koali!
*i aż 3 "ogórki" VW! <3
*udało mi się złapać na zdjęciu papugi galah i zrobić sporo zdjęć kakadu
*no i miałam okazję podziwiać przepiękne widoki!

czwartek, 4 września 2014

Nieszczęsne wizy & ceny w Australii & Vegemite (fuj!)

Przez ostatnie dni siedziałam z nosem w komputerze i szukałam informacji o wizach do Australii (których jest swoją drogą chyba z milion...). Niestety moje plany wizy partnerskiej de facto raczej legną w gruzach.Nie do końca spełniamy warunki, tzn. w sumie spełniamy, ale brakuje nam ciągłego roku mieszkania razem, co nas automatycznie z tej wizy wyklucza. Co do wizy pracowniczej, to nawet jeśli znajdę pracodawcę, który będzie chciał mnie przyjąć do pracy, to na taką wizę czeka się bardzo długo... Jeśli pojadę na studenckiej, to trzeba płacić miliony monet za uczelnię. Jeśli pojadę na e-visitorze, to nie mogę pracować i mogę przebywać w Australii tylko 3 miesiące.Świetnie...

Miał być wpis o Aussie English, ale naszła mnie wena na coś innego, więc o G'day mate, no worries cobba i she'll be right bud - innym razem :)


 Niedawno podpisaliśmy umowę, dzięki której Polacy mogą polecieć do Australii na tzw. work and holiday. Wszystko pięknie, super, w końcu możemy lecieć, ale właśnie wydawało mi się, że jest ZBYT pięknie... Oczywiście okazało się, że po 1 to nie jest ta sama wiza, jaką mają choćby Niemcy, Anglia czy Francja. Nas "wrzucono" do wora z krajami takimi jak Bangladesz, Indonezja, czy Turcja. Po 2  takich wiz jest tylko 200 w skali całego roku... Jeśli przekroczony zostaje limit, nie przyjmują więcej wniosków i co gorsza nie przechodzą one na przyszły rok. Dodatkowo warunki, jakie należy spełnić też nie napawają szczególnym optymizmem...

* 5.000$ na koncie, w razie gdybyśmy nie podjęli pracy
*zdanie egzaminu IELTS (który fajnie mieć, bo jeśli chcesz emigrować do Kanady, czy Nowej Zelandii, też będzie potrzebny)
*polecający list od rządu (cokolwiek to znaczy)

Nie mówiąc już o tym, że nie możesz mieć dzieci, musisz mieć mniej niż 31 lat, mieć środki pozwalające na zakup biletu powrotnego, wykształcenie wyższe i nie mieć problemów ze zdrowiem. A i ostatnio gdzieś znalazłam informację, że takich wniosków w Berlinie, (gdzie i my musimy składać wszystkie papiery) złożono już ponad 100.

No nic, trzeba spiąć 4 litery i powoli spełniać te warunki. Najpierw wypadałoby zdać IELTS na przyzwoitym poziomie.


                                                                           ***

Kiedy pierwszy raz przyleciałam do Australii, czymś co mnie zdumiało i jednocześnie przeraziło, były ceny. Miałam odłożoną pewną sumę pieniędzy, za którą w Polsce spokojnie przeżyłabym z 5 miesięcy, no ale australijska rzeczywistość jest "nieco" inna... Mój pobyt trwał 2 miesiące i już po 2 tygodniach, ku memu przerażeniu, mój portfel świecił pustkami. I oczywiście było mamo ratuj! Swoją drogą wiedzieliście, że Australia (i Rumunia, jeśli jakieś państwo jeszcze, dajcie znać :P) mają plastikowe pieniądze? Super sprawa, upierzesz w pralce i nic się nie stanie :)

Niektóre z pyszności, które można dostać w Coles!




Wracając do tematu; ja - oszczędny, polski student, który stara się odłożyć jak najwięcej pieniędzy, żeby mieć na następne wyjazdy, musiał stawić czoła australijskim cenom. Ok, umówmy się, jeśli bym tam pracowała i zarabiała jak Australijczycy, (którzy swoją drogą też narzekają na ceny, ale z drugiej strony mówią, że się do nich przyzwyczaili) to byłoby inaczej. Ale "chyba" nie ma co porównywać kogoś z Polski, kto przykładowo zarabia 10 zł (+/- 3.5$), z Australijczykiem, który zarabia 25$ (+/- 70 zł...). No więc właśnie...
Gdy idziemy coś zjeść, to jest trochę tak jak w Polsce, serio! Tylko płacimy nie w złotówkach, a w dolarach. Powiedzmy idziemy zjeść kebab. I kosztuje 10. Ale dolarów australijskich, czyli prawie 30 zł... To samo z chińczykiem. 13$ za Chińczyka w Polsce, to chyba zestaw dla 3 osób...Woda - ostatnio widziałam w promocji za 1.5$, 1.5l wody Mount Franklin. Niestety moim zdaniem smakuje jak woda z basenu i raczej drugi raz się nie pokuszę... ^^ I choć puszkę Coli, Fanty, czy Pepsi można kupić już za 2$ (to "tylko" 6zł!), to już butelka 500ml, będzie już kosztować jakieś 3-4$. Zestaw w KFC, BigBox, czy coś takiego, 20, ale nie złotych, tylko dolarów... ogólnie załamka :]
Żeby nie być gołosłownym, zdjęcie z supermarketu IGA.
Omomomomomo... 
Niestety ciągle mam tendencję (choć z tym walczę i na pewno w tym roku już jest o wiele lepiej), że wszystko przeliczam... to jest bez sensu i zdaję sobie z tego sprawę. Coś kosztuje 4$, oj to 12zł, nie no dobra, to jednak nie jest mi potrzebne... Bo w Polsce by kosztowało powiedzmy 3zł... Powoli od tego odchodzę i choć nadal wybieram najtańsze rzeczy (ja-Żyd ^^) to już nie zaprzątam sobie głowy "a ile by to było w Polsce...hmmm....". Idąc takim tokiem myślenia, to jadłabym tylko zupki z torebki, ewentualnie chleb tostowy, który swoją drogą jest jak plastelina... i piła wodę z kranu (która tak śmierdzi i smakuje chlorem, że szok!)
A przecież nie o to chodzi... ^^
(Nie)stety mają tu tyle pyszności Cadburry, różnych czekolad, batonów,  że nie mogę przejść koło nich obojętnie...
              

Tim Tam są super!

Żeby nie było! Oczywiście udało mi się kupić rzeczy, za które zapłaciłam mniej, niż w Polsce. Wszystkie na wyprzedaży : D Wspomniana przeze mnie deska za 14$, portfel Roxy za 10$ i torba również Roxy za 15$. Strewth mate - bargain! ;)

      ***
Vegemite! Cóż to takiego?
Polecam obejrzeć https://www.youtube.com/watch?v=igeUz4cjB5w :)
Ogólnie mówiąc Vegemite, to pasta z drożdży, którą zajadają się Australijczycy...
W zeszłym roku nie dałam się namówić i nie spróbowałam tego (wątpliwego) "przysmaku". Przypadkiem natknęłam się na video, gdzie Amerykańskie dzieci próbowały Vegemite. Potem zorientowałam się, że jest trochę w lodówce i postanowiłam, że spróbuję :P Wzięłam trochę na palec iiiii.... FUUUUUU! 
Niestety moja reakcja była taka sama, jak dzieci - ohydaaa, ohyda i jeszcze raz  ohyda! Słone, okropne, niedobre, po prostu bleeee. Tu jednak zajadają się tym i twierdzą, że najlepsze jest na toście. Trzeba nałożyć cienką warstwę i jest po prostu mniam! No nie wiem...
Zapach, smak, konsystencja.. 3x nie, dziękujemy! Serio, śmierdzi jak sos sojowy, smakuje ohydnie, jest słony,a co do samej formy hmm... wygląda jak czarny smar. Nic więcej.


                                                                                 ***
Marzenia i plany o emigracji do Australii wydają się być super! Piękny kraj, tak daleki od Polski, egzotyczny, gdzie żyje i zarabia się lepiej i ludzie są zawsze uśmiechnięci.Dopiero potem dociera do nas, że to wszystko nie jest takie proste... Żeby dostać wizę, trzeba się nieźle narobić, nakombinować, żeby odłożyć na bilet i mieć za co żyć, trzeba chyba okraść 3 banki, żeby znaleźć pracę i odnaleźć się w nowym środowisku potrzeba czasu i cierpliwości...To wszystko wydaje się strasznie trudne, że aż w pewnym momencie chce Ci się to wszystko rzucić, bo masz tak serdecznie dość...  Mówią, że najpierw musi być źle, żeby potem mogło być dobrze. Moje plany co do przeprowadzki na dłużej, chyba muszę odłożyć i zastanowić się co będzie najlepsze... W sumie wiem co by było najlepsze - przypłynąć tu na łodzi jako refugee, zatopić ją u wybrzeży Australii, czekać na straż przybrzeżną aż mnie i 346528523 innych ludzi uratują, a potem tylko cieszyć się z darmowego i dostatniego życia na koszt państwa :]
A tak poważnie, to już przestali przyjmować te łodzie z imigrantami i teraz wysyłają ich do Nowej Gwinei.

Echhh, ciężkie życie przyszłego imigranta :P



ale i tak...

;)