Po dwóch miesiącach spędzonych w zimowej [serio!] Australii, przyszedł czas, kiedy trzeba było spakować [a raczej upchać...] wszystkie graty (na marginesie i tak sporo rzeczy się nie zmieściło... :P) i niestety ruszyć w stronę domu. Czekały na mnie studia, no i stęskniona mama :P
Wracałam przez Singapur i Kopenhagę. MEL - SIN na pokładzie Airbusa A380 Singapore Airlines, odcinek SIN - CPH również SIA, lecz tym razem Boeingiem 777-200. Końcowy odcinek (praktycznie rzut kamieniem :d) CPH - WAW na pokładzie Skandiego, którego wielokrotnie odbierałam z płyty. Miłe wspomnienia : ) Przed odlotem z Melbourne połaziłam trochę po lotnisku w poszukiwaniu ciekawych okazów :P Trafił mi się np. Dreamliner linii Jetstar, widoczny na zdjęciu powyżej.
A to już "mój" wielorybek :P Swoją drogą chciałabym kiedyś zobaczyć górny pokład Airbusa A380, nie mówiąc już o kokpicie... Kto wie, może pewnego dnia się uda : )
Na pokładzie okazało się, że ten rejs jest prawie pusty! Miałam do dyspozycji 3 miejsca [<333333]. T R Z Y ! Żadnych paxów obok, nie trzeba nikogo przepraszać, gdy chce się wyjść rozprostować gnaty, wstajesz, siadasz, L E Ż Y S Z <3 i śpisz kiedy chcesz... no bajka : D Prawie jak business class : D A tak poważnie nie spodziewałam się takich pustek na pokładzie, co swoją drogą uczyniło moją podróż chyba najwygodniejszą jaką kiedykolwiek miałam. W sumie nie chyba. Na 100% była NAJ. A380, window seat, 3 wolne miejsca.... = RAJ!
Pod rękawem stał też Boeing 777 Malaysia Airlines. Za dwa miesiące minie rok od zaginięcia lotu MH370. Jak to możliwie, że ponad 70m, naszpikowana elektroniką maszyna nagle ginie bez śladu? Na to pytanie jak dotąd nie poznaliśmy odpowiedzi. Nie wiemy też, co się stało, czy maszyna została uprowadzona, spadła do oceanu, czy wylądowała gdzieś bezpiecznie. Niestety trzecia opcja wydaje się najmniej prawdopodobna...
Ten leciał do stolicy Malezji - Kuala Lumpur.
Czarne skrzynki, (które na marginesie wcale nie są czarne, a pomarańczowe) zawierające wszystkie parametry lotu i zapisy rozmów w kabinie pilotów. Są najważniejszym dowodem i nieocenioną pomocą przy ustalaniu jakie mogły być przyczyny katastrofy. Jednak ani wraku samolotu, ani jego szczątków, a tym bardziej czarnych skrzynek do tej pory nie odnaleziono... Jakby samolot rozpłynął się w powietrzu. To chyba największa zagadka lotnictwa cywilnego w ostatnich latach. To niepojęte, że nie można znaleźć żadnego śladu, który pomógłby zlokalizować i ustalić co się stało z Boeingiem 777.
Ja jednak mam nadzieję, że pewnego dnia to się zmieni i dowiemy się co tak naprawdę wydarzyło się 8 marca 2014 roku.
Jeśli chodzi o malowanie A380, to moim faworytem jest oczywiście Thai. Na drugim miejscu myślę, że byłby Qantas. Korean Air i Qatar też prezentują się niczego sobie. W internecie znaleźć można przerobione zdjęcia A380, m.in w barwach naszego narodowego przewoźnika, czy Hawaiian. Trzeba przyznać, że wieloryb w barwach LOT-u wyglądałby super : D
Catering ładował szamę na pokład, wszyscy powoli przygotowywali się do przyjęcia pasażerów na pokład, a ja siedziałam z nosem przyklejonym do szyby i czekałam na jakieś ciekawe latające okazy...
Podróż do Singapuru zleciała jak z bicza strzelił, zapewne dlatego, że wykorzystując wolne miejsca praktycznie spałam całą drogę. Pewnie drugi raz taka okazja "pay for 1 get 3 instead" się nie zdarzy, chociaż nadal jestem w szoku, że nie trafił mi się żaden pax obok mnie. Gdy już siedziałam w samolocie i usłyszałam boarding completed dotarło do mnie, że nie będę musiała się nikogo prosić, żeby wyjść z mojego rzędu, ani żeby wrócić do niego itp... suuuper : D
Nocne zdjęcia z samolotu w moim wykonaniu należą raczej do kategorii - weź idź stąd. Jest tak w jakichś 99 % przypadków. Nawet jeśli już poustawiam wszystko na cacy, znajdzie się jakiś pax, który włączy światło = odbije się wtedy od szyby i z mojego zdjęcia raczej nic nie wyjdzie. W sumie nie raczej. Na sto procent. Z drugiej strony uwielbiam robić zdjęcia w samolocie, niezależnie od tego, czy jest dzień, czy noc.
Nocą miasta prezentują się tak niesamowicie, że aż brak mi słów. Za każdym razem, gdy na mapie wyświetlanej na ekranie pojawia się jakieś większe miasto, z wyczekiwaniem wpatruję się w ziemię i czekam na cudowne widoki. Lecąc do Kopenhagi przelatywaliśmy nad Moskwą, zbierałam szczękę z podłogi jakieś 30 razy. Powyżej widać [no dobra "widać" :P] Singapur nocą i statki na morzu.
Żeby było śmieszniej, moje szczęście co do wolnych miejsc, tego dnia mnie widocznie nie opuszczało. Siedząc w Boeingu 777 steward radośnie poinformował mnie, że lot jest dzisiaj wyjątkowo pusty i może się tak zdarzyć, że nikt nie będzie koło mnie siedział. COMBO SCOOOOOOORE! : D
Tak więc 8h lot do Singapuru i 12h lot do Kopenhagi przespałam w jakichś 90%.
A tu już bardziej europejskie klimaty :) nasz Embraer na lotnisku w Kopenhadze lecący do Warszawy. A w tyle dwa SASy. Trafił mi się przepiękny wschód słońca tego dnia. Niebo miało różowy kolor, wpadający momentami w fiolet, a potem doszedł jeszcze kolor pomarańczowy i w końcu zrobiło się jasno. Naprawdę cudnie.
Terminal w Kopenhadze jest bardzo dłuuuuuuuuuugi. Mój Bombardier czekał na mnie na samym końcu budynku. Po drodze kupiłam jeszcze parę drobiazgów, m.in Kinder Niespodzianki z Airbusami A330, na które polowałam już kilka miesięcy. Miałam je kupić, jak leciałam w tamtą stronę, ale po 1 mój plecak był tak wypchany, że nie zmieściłoby się tam nic więcej, po 2 było gorąco i nie chciało mi się wpierniczać czekolady, więc stwierdziłam, że kupię kiedy indziej. Co ciekawe nie podstawiono nam autobusu, tylko radośnie przeszliśmy sobie płytą prosto do samolotu.
Trzy Sasiki :) Wizyta w Kopenhadze była dla mnie pierwszą, jeśli chodzi o lotnisko, ale też jeśli chodzi o Danię. I chociaż moja noga nie przekroczyła progu terminala, to i tak cieszyłam się, że mogłam zobaczyć kopenhaskie lotnisko, skąd przylatywał do nas Skandi. Poza tym widziałam kilka linii lotniczych, których nigdy wcześniej nie miałam okazji zobaczyć. Nowe lotnisko, nowe samoloty i linie lotnicze = zdjęcia i RADOŚĆ : D
A oto i mój Skandi :) Lot z Kopenhagi do Warszawy to tak naprawdę chwila. Zdążyliśmy wlecieć na przelotówkę i zaraz już byliśmy na ziemi. Fajnie było zobaczyć jak to wygląda z tej drugiej strony. Kiedyś to ja czekałam na ten samolot i paxów, jechałam autobusem na płytę lotniska, miałam check-listę do ogarnięcia, trzeba było sprawdzić samolotu w środku, zobaczyć jak wygląda po cleaningu itp... Czasami trzeba było iść do kokpitu i zapytać się o coś pilotów. Czasem chodziło o paliwo, czasem o dostarczenie jakichś dokumentów. Możliwość zobaczenia kokpitu i rozmawianie z pilotami = RADOŚĆ : D
A tu już w miejscu, gdzie czuję się najlepiej.... <3 Pogoda tam wysoko była piękna i ku mej uciesze (pewnie współpasażerowie mnie znienawidzili za to ciągłe CYK CYK CYK :P) siedziałam z nosem w szybie i robiłam zdjęcia. Gdzieś tam daleko, X kilometrów od nas leciała inna maszyna, która na marginesie idealnie wstrzeliła się w moją brudną część matrycy... :P echh trzeba wyczyścić body, bo te tłuste plamy są straszne i bardzo mnie irytują... Na pewno sama nie będę już próbować, żeby kupić kolejny aparat chyba musiałabym sprzedać nerkę... ^^
Tu zniżaliśmy się i zbliżaliśmy powoli do Warszawy. Wiele osób, które słyszą jak długo trwa lot do Australii, łapią się za głowę i mówią, że by tyle nie wytrzymali. A bo to jeszcze jakieś przesiadki, a coś tam, a za długo, a niewygodnie, a za mało miejsca... Marudy :P
Dla mnie nie ma nic piękniejszego i z chęcią obleciałabym kulę ziemską dookoła na pokładzie samolotu, jeśli tylko byłaby taka możliwość. Bilecie RTW - strzeż się! Kiedyś Cię dorwę! ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz