środa, 9 marca 2016

USA - Shady Oaks Camp, czyli OMG LECĘ DO STANÓW!

Całość wyjazdu do Stanów postaram się podzielić na kilka części:


1 Jak to się stało, po co, dlaczego itd...

2. Lot do USA
3. Tydzień orientacyjny w Homer Glen, IL

4. Typowy dzień na campie, opis każdego z dormów
5.....iiiiiii najbardziej chilloutowa część, czyli zwiedzanie :)

W tym miejscu zacznę od bardzo luźnych przemyśleń i wspomnień dotyczących campu, opowiem jak to się stało, że zdecydowałam się aplikować itp.

W tzw. międzyczasie, napiszę jeszcze o moich staraniach F/A, będzie nieco o British Airways i o Qantasie.

SHADY OAKS CAMP - HOMER GLEN - ILLINOIS, US



Cieszę się, że nareszcie znalazłam czas, żeby to wszystko opisać. Miałam to zrobić wcześniej, ale jak to często bywa - "zawsze coś". Siedziałam nad dopracowaniem magisterki, męczyłam się dość długo (choć temat był mega zajmujący i serio ciekawy, po prostu pracę miałam skończoną w maju, obrona miała być we wrześniu, a skończyło się na styczniu....także chciałam mieć to już z głowy) redukcja tekstu o 1/3, ciągłe poprawki i co chwilę jakieś ALE, jednak moje wysiłki nie poszły na marne i 21.01, w Dzień Babci, obroniłam się i mogę używać mgr przed nazwiskiem, wow wow wow ;d

(PS. Biorąc pod uwagę moje ciągłe dygresje, pewnie z "kilku" punktów zrobi się 34785943.... ^^)


Zacznę od początku, czyli od migdałów, które wbrew pozorom mają spory związek z tym wyjazdem, a właściwie z powiadomieniem bliskich o moich planach. Planowo zabieg miał się odbyć w marcu (o czym dowiedziałam się w kwietniu, ale powoli...) Na początku kwietnia 2015, gdy zbliżał się termin wycięcia tych małych (w sumie wcale nie takich małych...) potworów, cieszyłam się, że anginy i antybiotyki to już będzie przeszłość. Niestety pojawiło się jedno ALE. Okazało się, że termin mojego zabiegu to 8, racja, ale... MARCA. Innymi słowy - przepadł :] Zostałam źle poinformowana no i niestety, trzeba było od nowa "zaklepać" kolejkę. No nic, bywa - pomyślałam, ale żeby było ciekawiej, własnie podczas Świąt Wielkanocnych dostałam informację, że znaleźli dla mnie camp. Nie powiedziałam nikomu, chciałam ogarnąć potrzebne rzeczy, dosłać dokumenty itp. Mama także nic nie wiedziała, a dowiedziała się w "trochę" inny sposób, niż miało się to stać pierwotnie.


Mianowicie któregoś dnia zadzwoniła do mnie z "radosną" informacją  i powiedziała, że już wszystko jest super, załatwione, zaklepane i zabieg jest 14 maja. Prawie płacząc powiedziałam jej, że nie mogę, nie ma takiej opcji, bo aplikowałam na camp i się dostałam i że Stany i że już potwierdziłam i zaraz mam spotkanie z konsulem iiiiii w ogóle. Mama na to "coś Ty znowu wymyśliła, skąd miałaś pieniądze" itp. Wytłumaczyłam, że kasę od kilku dobrych miesięcy zbierałam do skarbonki i wynagrodzenie za każde korki lądowało właśnie tam, także akurat wystarczyło na opłaty i wizę. W sumie mama jest przyzwyczajona do moich pomysłów, więc 3 miesiące w Stanach nie zrobiły na niej wielkiego wrażenia.
PS. Koniec końców migdałów pozbyłam się po powrocie, w październiku 2015.
Nie powiem - proces aplikacji jest czasochłonny i pracochłonny, trzeba się trochę namęczyć, żeby powypełniać te wszystkie rubryki, zebrać referencje, ruszyć 4 litery po zaświadczenie o niekaralności, nagrać filmik (!) - z tym miałam najwięcej "frajdy"... Ogólnie nie było źle, nawet spoko się przy tym bawiłam, ale poskładanie 3-minutowego filmiku i wplątanie tam mojego głosu, zdjęć, dobranie podkładu muzycznego, wklejenie innych filmików, ogarnięcie tego i wreszcie znalezienie programu, który nie byłby wersją demo zajęło mi trochę czasu. Niekiedy miałam ochotę rzucić laptopem o ziemię, albo wyrzucić go przez okno, gdy po raz kolejny coś się nie kleiło, ale w końcu się udało. : )


Po tych wszystkich akcjach, zmianach terminu zabiegu, zebraniu dokumentów, opłaceniu ostatniej składki, rozmowie z konsultantem Camp America, a także konsulatem, przyznaniu wizy wreszcie dotarło do mnie, że to się dzieje naprawdę i za trochę ponad miesiąc lecę na camp. Zostałam przyjęta na camp, który chciałam - tj. special needs. Z tego co mówił informator Camp America aplikant decydujący się na taki camp ma niemal w 100% zagwarantowane miejsce, ze względu na to, iż na taki typ campu decyduje się najmniej uczestników. Czytając wymogi i opis takiego campu pomyślałam TAK! To jest dokładnie to czego potrzebuję. 

Screenshot ze strony campamerica.pl
Chciałam to zrobić, wiedziałam, że czasami może być ciężko, ale z uwagi na to, że przez ponad 10 lat jeździłam na tego rodzaju turnusy, wiedziałam jak to wygląda i czego mogę się spodziewać. Chciałam po prostu spróbować.
Wtedy też zaczęły się wątpliwości - a co jak nie dam rady, a co jeśli mnie odeślą z powrotem, a co jeżeli nie będę mogła ich zrozumieć, a jeśli nie będę mogła sobie poradzić z niektórymi sytuacjami... mogłabym wyliczać tak bez końca, jednak przypomniałam sobie o istnieniu bardzo trafnej ilustracji. Poza tym lubię wyzwania i nie chciałam jechać na taki "typowy" camp dla dzieci - na takich wyjazdach byłam już parę razy, nie powiem - to też jest super i bardzo lubię pracować w taki sposób, ale teraz potrzebowałam czegoś zupełnie innego.



Wątpliwości zniknęły tak szybko,jak się pojawiły - stwierdziłam, że wszystko dzieje się z jakiejś przyczyny i jeśli zostałam zaproszona na ten camp, to ma to jakiś sens. I rzeczywiście miało, ale o tym jeszcze napiszę. :) Mój camp, czyli Shady Oaks Camp (shadyoakscamp.org) to camp dla osób w każdym wieku, głównie z porażeniem mózgowym, jednak mieliśmy też camperów po udarach, wylewach, wypadkach, z autyzmem, zespołem Downa, czy innymi niepełnosprawnościami. Znajdowałam się w takim momencie życia, gdzie wiedziałam, że chcę zrobić coś dla siebie, jednak osiągnąć to przez pomoc innym. I tak też się stało. Do tej pory uważam, że była to najlepsza decyzja jaką mogłam podjąć i choć powody dla których musiałam "uciec" od rzeczywistości nie należą do tych najprzyjemniejszych, koniec końców wierzę, że wszystko ma jakiś sens i dzieje się po coś. Szkoda tylko, że osoby, które wydają Ci się najbliższe, mogą z czasem zmienić się w naprawdę nieobliczalne, impulsywne, a nawet niebezpieczne jednostki...


Widoczna na zdjęciu torba (która swoją drogą jest naprawdę niewielka i do tej pory zastanawiam się jak zdołałam pomieścić ubrania na 3 miesiące...) była jedynym bagażem, który wzięłam ze sobą do Stanów. Po przylocie i porównaniu mojego "załadunku" z WALIZAMI, (tak, to już nie były walizki, to były OGROMNE, mogące pomieścić 38746834l walizy...) stwierdziłam, że nie jest jeszcze ze mną tak źle :P Jakoś udało mi się wepchnąć wszystkie potrzebne rzeczy, 623472 rodzajów słodyczy dla moich nowych ziomków z różnych zakątków świata, przewodniki, dokumenty... i co najważniejsze, zamknęłam się w 20kg. W drodze powrotnej bywało z tym różnie, ale o tym w swoim  czasie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz