środa, 9 marca 2016

WAW - BRU - ORD


Czas mijał niewiarygodnie szybko i nadszedł ten wyjątkowy dzień - 8 czerwca 2015 roku, byłam już na lotnisku. Jedno z moich marzeń miało stać się rzeczywistością. Na lotnisku spotkałam znajomych z WAS-u, pogadałam chwilę z Klarą, która opiekuje się wszystkimi nowymi w pracy i uczy wszystkiego po kolei. Jakie gazety do KLM, kiedy iść po depeszę, kiedy odbiera się gazety z Finnaira, jak postępować z Emiratami, gdzie zaprowadzić załogę, środki ostrożności gdy przylatuje ElAl itp...

                                                                                            Mój Airbus
Miałam jeszcze sporo czasu, więc połaziłam po lotnisku i popstrykałam trochę zdjęć. Odlot był z gate bodajże 4, czyli tam gdzie często odbierałam Finnair'a, a czasem boardowaliśmy porannego KLM'a o 6 rano. Trafił mi się nawet Jumbo, co rzadko się zdarza, ponieważ z tego co pamiętam przyleciał do Warszawy z gość z Bliskiego Wschodu. Z Kuwejtu? Nie pamiętam, ale coś mi się tak kojarzy. Poza 747 złapałam także 757 DHL i UPS, czyli nasze 'poranne' ciekawostki.


Leciałam do Chicago przez Brukselę najpierw na pokładzie malucha linii Brussels Airways A319, a potem już United Boeingiem 772 <3. Miałam nadzieję, że uda mi się być na pokładzie 747, ale koniec końców nie leciałam przez Londyn Heathrow no i niestety się nie udało. W biurze Camp America powiedzieli mi, że większość przesiadek jest właśnie na LHR. Wydawało mi się to trochę nierealnym rozwiązaniem ze względu na koszt, ale skoro tak mówili... Równie dobrze mógłby to być Frankfurt czy Amsterdam. U mnie trafiło na Brukselę. No nic, Jumbo strzeż się - dorwę Cię innym razem :) 


Tak czy siak było to dla mnie nowe doświadczenie, ponieważ nigdy nie leciałam mniejszą wersją jednego z najpopularniejszych samolotów pasażerskich na świecie - zawsze coś nowego :) Tak samo jeśli chodzi o Brussels Airways. Mimo to, że lot trwał bardzo krótko, to jednak kolejna linia do "kolekcji". Zostawiłam za sobą Warszawę i wznosiliśmy się na wysokość przelotową. Udało mi się  nawet złapać Ryanair'a air2air.


Lot minął bardzo szybko. Nie miałam zbyt wiele czasu na przesiadkę, dlatego szybko przeszłam przez kontrolę paszportową i znalazłam się po stronie non-Schengen. Wszędzie stały amerykańskie samoloty, Delta, United, American Airlines. Przed wejściem do samolotu należało porozmawiać z security na temat mniej więcej taki - a dokąd, a po co, a czemu, a na jak długo i otrzymać naklejkę na paszporcie. Zostało mi jakieś 20 minut przed boardingiem, więc pokręciłam się niedaleko gate'ów i porobiłam trochę zdjęć samolotom.


A oto właśnie mój kolejny środek transportu - B772 :) Pogoda jak widać dopisywała, tego czerwcowego dnia było dość ciepło. Lot United też był moim pierwszym rejsem, jeśli chodzi o tę linię. Całkiem miło go wspominam :)
Przechadzając się po lotnisku zobaczyłam rodzinę z maluchem na kolanach, który z zaciekawieniem przyglądał się ogromnym samolotom.


Zrobiłam im kilka zdjęć, bo bardzo spodobał mi się ten widok. Maluszek był bardzo przejęty tym co się dzieje za oknem. Mam nadzieję, że się nie pogniewają... ;)


A to już Delta, która leciała bodajże do Bostonu. Jak wcześniej wspominałam, większość samolotów to były maszyny United, Delty, American Airlines, czy Air Canada lecącej do Toronto. Szczerze mówiąc nie wiedziałam wcześniej, że niepozorna Bruksela jest mini-hubem dla amerykańskich linii.


Udało mi się wybrać miejsce przy oknie, polowałam na nie przez chyba 2 miesiące, zanim ktoś postanowił się przesiąść... więc od razu był SHOTGUN!!! Najpiękniejsze widoki można było obserwować podczas lotu nad Kanadą, ośnieżone szczyty wyłaniające się spod chmur, no bajka... Przysłoniłam na chwilę okno, bo strasznie oślepiało mnie słońce, a tam... WOW, oniemiałam.


Udało mi się złapać na zdjęciu dwa samoloty lecące na wysokości przelotowej - niesamowity widok, z dołu samolot wygląda jakby poruszał się bardzo powoli, natomiast w górze to jest dosłownie ułamek sekundy iiiii.. już go nie ma.
W samolocie jeszcze do mnie nie docierało, że za kilka godzin będę w Stanach. Z nosem przyklejonym do szyby spoglądałam przez okno i wypatrywałam ciekawych widoków. Szczerze mówiąc widząc mały samolocik poruszający się w kierunku przeciwnym, niż działo się to dotychczas, trochę ścisnęło mnie w środku... 


Lecieliśmy moim ulubionym Boeingiem, załoga była bardzo wyluzowana, chociaż mówiąc szczerze byłam tam podekscytowana, że niewiele pamiętam z tego lotu. Tylko to dziwne uczucie, jakby ktoś ściskał mnie za gardło... nie powiem, chciało mi się płakać, bo wiedziałam, że właśnie kończy się pewien etap w moim życiu... no ale cóż, nie ma się co mazać. Smutne to trochę, ale co zrobić - trzeba zagryźć zęby, wziąć się w garść i iść dalej. 
Kiedy zbliżaliśmy się do lotniska w Chicago, nie do końca wierzyłam w to co się dzieje. Pierwszą rzeczą, która uderzyła mnie podchodząc do lądowania było to, że niemal przy każdym z domów był basen. Ponadto wszystkie "osiedla" wyglądały jak te z Gotowych na wszystko... Marzenia się spełniają :)


Widoki zza okna były przepiękne! Turkusowy kolor wody, ogromne budynki, piękna pogoda... no po prostu bajka. Przez te kilka minut zrobiłam chyba 200 zdjęć :P Było warto przez 2 miesiące, dzień w dzień czatować na stronie United w nadziei, że ktoś zrezygnuje z miejsca przy oknie. Już traciłam nadzieję i myślałam, że znowu utknę w aisle seat, albo co gorsza middle... ale poczekałam i udało się :)


Ciekawa jestem jak wyglądałoby lądowanie nocą... WOW, mogę sobie tylko wyobrazić. Pamiętam gdy pierwszy raz lądowałam w nocy w Singapurze. Jej, jeden z najbardziej niesamowitych widoków jakie dane mi było zobaczyć. Tak wbiło mnie w fotel, że siedziałam z twarzą przyklejoną do szyby i nie byłam nawet w stanie wyjąć telefonu i zrobić jakieś zdjęcia. Ale w głowie wszystko zostało. Super wspomnienia. 


To wspaniałe uczucie, kiedy w końcu dzieje się coś, na co długo czekałeś. Satysfakcja, radość, czasem łzy szczęścia. Mi japa cieszyła się przez dobre kilkanaście minut, lecz ciągle nie mogłam uwierzyć, że zaraz stanie się to na co tak długo czekałam. I nie będą to wakacje, ale coś znacznie bardziej wartościowego, coś co po części zmieniło moje życie.


I jestem! Ogromne lotnisko, jeszcze więcej samolotów, wszędzie United, Delta, American Airlines. Po lewej stronie znajome klimaty - Lufa na 747. Zanim dojechaliśmy do gate zdążyłam jeszcze złapać kilka samolotów, w tym mój ulubiony B777. <3 Szczerze mówiąc czułam się jak dziecko w sklepie z cukierkami, bo co kilka sekund pojawiał się jakiś nowy samolot, jeśli nie startujący, to kołujący, albo lądujący.


Pogoda była naprawdę nieziemska. Niebieściutkie niebo, super wielkie lotnisko i tyle samolotów... omatko <3 Wcale nie chciałam opuszczać pokładu :P Udało mi się nawet zobaczyć AA w starym malowaniu, co mnie bardzo ucieszyło. Powoli przekonuję się do nowego, bo 777 prezentuje się całkiem zacnie, choć i tak 767 w starym malowaniu jest mega. 


Do gate jechał również nasz kolega - inny Boeing 777 United. I nawet całkiem ładnie ustawił się do zdjęcia. :) Wiedziałam, że czeka mnie jeszcze kontrola paszportowa, sprawdzanie wizy i dokumentów zezwalających na pracę, oraz decyzja o możliwości wjechania do kraju. Słyszałam różne historie, gdzie niektórzy zostali cofnięci już po wylądowaniu, ponieważ urzędnik imigracyjny z jakiejś przyczyny nie wydał zezwolenia na pozostanie na terenie Stanów Zjednoczonych.


W sumie nie wiedziałam czemu miałby mnie nie wpuścić, no ale kto tam wie. Na szczęście jak się potem okazało, wszystko potoczyło się po mojej myśli. W Chicago trafił mi się też kolejny B777 (szczęście do nich miałam ;d) tym razem Cathay Pacific. Swoją drogą miałam tam nawet aplikować, wymagają angielskiego i niemieckiego, jednak okazało się, że jednym z wymogów jest dodatkowo znajomość mandaryńskiego, koreańskiego, japońskiego lub tajlandzkiego, co mnie niestety od razu skreślało...


Ostatnią przeszkodą, która dzieliła mnie od pracy na campie była rozmowa z urzędnikiem imigracyjnym. Pracownicy Camp America powiedzieli, że nie można z nimi żartować, lepiej zachować powagę, bo nie wiadomo na kogo się trafi. Mi jednak się udało. Choć kolejka była dość długa (ale nadal nie tak długa jak w Melbourne...), to w końcu przyszła moja kolej. Przede mną stała Meksykanka z córką, która nie do końca mówiła po angielsku. Urzędnik próbował się z nią porozumieć po hiszpańsku, choć miał niemałe problemy. Trwało to kilka dobrych minut. Gdy podeszłam do niego i powiedziałam hello, how is it going? odpowiedział mi z bananem na twarzy English,wohoo yes!!!!! I do speak Spanish but English is way better! Zaczęłam się śmiać, potem zapytał po co przyleciałam, co tu będę robić, blabla, standardowe pytania. A potem zaczęliśmy rozmawiać o... pierogach. Okazało się, że bardzo smakuje mu polska kuchnia. No proszę :P Po krótkiej rozkminie wbił mi pieczątkę do paszportu iiiiiii już! HELLO AMERICA!!! :)

Na lotnisku czekał na mnie mój mega pozytywnie zakręcony szefo całego interesu, czyli Scott i Danny z Anglii. Potem udaliśmy się w podróż do miejsca, który na kolejne 2 miesiące miał stać się moim domem - Shady Oaks Camp w Homer Glen :)



2 komentarze:

  1. Powinnaś się trochę bardziej reklamować. Spróbuj, bo zasługujesz na więcej czytelników ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oja, ale mi miło, nie sądziłam, że ktoś to w ogóle czyta haha
      dzięki! :)

      Usuń