sobota, 29 lipca 2017

Long time no see

Trochę mnie tu nie było, zmieniło się wiele - miejsce zamieszkania (po raz kolejny z resztą...), praca, no i niestety niektóre rzeczy niezmiennie, od 2 lat nie dają mi spokoju... ale cóż, nadal (jakoś...) żyję i w sumie chyba to najważniejsze.


Od Grecji, przez Lanzarote, w końcu trafiłam do Anglii. Dostałam pracę o której marzyłam od kilku lat, ale wszystko w swoim czasie...


Wracając do campu - chociaż minęły już 2 lata, to nadal ma specjalne miejsce w moim sercu. Część z moich znajomych poleciała tam znowu i teraz z zazdrością oglądam ich zdjęcia. To było jedno z najbardziej wymagających, ale też najbardziej satysfakcjonujących zajęć, jakich się podjęłam. Od mojego pierwszego meczu baseballa, poprzez nasz campowy banquet, band nights, arts and crafts, aż po mój "ulubiony" basen - to wszystko sprawiło, że te 2 miesiące były naprawdę wyjątkowe. Dzień Niepodległości również był wyjątkowy - zabraliśmy camperów na piknik i pokaz fajerwerków i choć od tego dnia zaczynała się moja nocna zmiana, to nie mogłam stracić okazji, by zobaczyć jak świętują Amerykanie.


Ale od początku - co się działo w 1 tygodniu? Z lotniska odebrał mnie szefo całego interesu - Scott i Daniel z Anglii. Jechaliśmy jakieś 1.5h aż dotarliśmy do campu. Powoli zaczęłam poznawać wszystkich opiekunów, mieliśmy counsellorów z całego świata - przez Australię, Nową Zelandię, Chorwację, Węgry, Anglię i Irlandię. W większości dziewczyny, jednak miałyśmy kilku chłopaków. 


Zanim camperzy zjawili się na campie, mieliśmy około tydzień czasu wolnego. Zapoznawaliśmy się wtedy z tajnikami pracy, higieną osobistą, podnoszeniem, sadzaniem, wymianą cewników i innymi cudami, o których nie miałam żadnego pojęcia. Mieliśmy nawet "imprezę" w banku (wtf?!) gdzie założyliśmy sobie konta...  Do tego pewnego dnia mieliśmy wcielić się w rolę campera - ja byłam niemową i miałam związane ręce, dlatego druga osoba z pary miała mnie karmić i przynosić mi posiłki. Wyobraźcie sobie, że coś tam sobie jecie i macie jeszcze do nakarmienia drugą osobę w tym samym czasie... Nie takie proste jak się wydaje, uwierzcie mi :)



Poza tym mieliśmy za zadanie zapoznać tę osobę z campem, tzn. jeśli była "niewidoma" zabrać ją na spacer i opowiedzieć co widać dookoła, dać jej dotknąć różnych przedmiotów, wziąć na plac zabaw itp. O, prawie zapomniałam! Najgorszą rzeczą przed przyjazdem camperów było... generalne sprzątanie campu. O Chryste i Panie! (Jakby to ujął mój ulubiony Piotruś, cierpiący na Zespół Downa, ale będący najśmieszniejszą i najbardziej kochaną osobą jaką znam <3) Musieliśmy wysprzątać caaaały teren campu (a było tego trochę...), wyrywać chwasty, pucować podłogi, szorować ławki i inne cuda... Masakra :P


Byłam w 8-osobowym pokoju z dziewczynami z Nowej Zelandii, Anglii, Irlandii i Australii. Nie trzeba wspominać, że moje łóżko zawsze było najbardziej zawalone, a znalezienie czegokolwiek w szafce graniczyło z cudem...No cóż...
Ps. Jak to teraz piszę, to akurat leci "See you again", czyli jeden z naszych campowych hitów... Przypadek? Nie sądzę ;)


Ps. To mój ukochany Richard <3 Absolutny ulubieniec, napiszę o Nim jeszcze więcej.

Te kilka dni zapoznawania się z pracą na pewno mi pomogły, chociaż tak naprawdę nie wiedziałam do końca co mnie czeka - 1 dzień był jakąś masakrą, chyba z 10 razy pomyślałam "Jezu, co ja tu robię...", ale później było tylko lepiej :) Niedaleko campu znajdował się dom opieki - byłam tam kiedyś w odwiedzinach... Strasznie smutne miejsce. Nasz camp był o wiele bardziej radosny. Ale w sumie nie ma co się dziwić... na campie pracowaliśmy 1:1, czyli każdego dnia pracowałeś z innym camperem, natomiast w "domu", 1 pracownik zajmował się około 10 osobami...


To właśnie Corny :)
Moim pierwszym camperem był Corny - lat około 70, na wózku inwalidzkim, potrafił komunikować się niewerbalnie. Cecha szczególna - był WIELKI! Tzn. miał chyba ze 2 metry, także jego stopy zawsze zawadzały o chodnik kiedy chciałam go gdzieś "zawieźć" :P Corny mieszkał we wspomnianym wcześniej domu. Nosił pieluchy do spania, ale ogólnie jeśli musiał skorzystać z toalety, potrafił to zakomunikować. Pierwszego dnia,chyba za późno się zorientowałam iiiiii no co tu dużo mówić - obsikał mnie - pierwsze koty za płoty! :) Niektórym może wydawać się to obleśne i ogólnie fuuu, ale koniec końców, każdy człowiek ma potrzeby fizjologiczne, niestety niektórzy nie są w stanie sobie sami z nimi poradzić - dlatego właśnie jesteśmy my :) 

Pierwszy dzień to było jak zderzenie ze ścianą - takie WOW, masakra, czy ja naprawdę wiem co robię? W każdym z dormów przebywało od 5 do 7 camperów. Wyglądało to w ten sposób, że każdego dnia zajmowało się inną osobą. Mieliśmy 2 dormy męskie i 1 żeński. Pracowaliśmy od 8 do 22 z przerwą (14-16), chociaż zdarzało się, że wtedy miałeś "dorm duties", czyli po prostu siedziałeś z camperami, zmieniałeś pieluchy jeśli zaszła taka potrzeba, sprzątałeś itp. Uwielbiałam siedzieć z "chłopakami" w dormie 9, gdzie mieszkał Richard, ale i Roger. Podczas 2-tygodniowej sesji zajmowałeś się każdym z camperów ok.2-3 razy.


Moim ulubieńcem był również Ś.P Roger, który niestety już odszedł... komunikował się niewerbalnie, miałam do niego ogromny sentyment, opowiadałam mu o samolotach, o podróżach, czytałam mu książki i przeglądaliśmy razem reklamówki ze sklepów. Tak pięknie się uśmiechał i był zawsze radosny... Na początku bardzo bałam się z nim pracować, ale okazało się, że naprawdę niepotrzebnie... Roger miał cewnik i trzeba było uważać, żeby nie nabawił się odleżyn, musiał mieć także blendowane posiłki. Gdy przebywał w szpitalu, pojechaliśmy go odwiedzić. Myślałam, że z tego wyjdzie, zdążyłam go jeszcze odwiedzić przed samym odlotem, także miałam chociaż okazję się pożegnać...

Po prawo kochany i zawsze uśmiechnięty Roger <3
Każdego dnia mieliśmy jakieś aktywności, malowanie, rysowanie, pływanie, "kościół" - tzn. w każdą niedzielę odwiedzał nas pastor i coś jakby mini chór kościelny, rozmawiali z camperami o Bogu, modlili się i śpiewali różne piosenki. Wieczorami przychodzili do nas różni goście, a to przyjechał jakiś DJ, zespół, były tańce, konkursy, a to któryś rodzin przywiózł masę słodyczy, lody itp. Były też talent show - my jako opiekunowie mieliśmy przygotować coś z camperami, ale też samodzielnie. Niezbyt przepadam za publicznymi wystapieniami (jakby nie patrzeć to było coś takiego, na nasze talent show przychodziły rodziny camperów i goście). Pierwszego dnia mieliśmy pokaz mody - przebrałam 2-metrowego Cornego za... wiosenną wróżkę haha. Potem razem szliśmy po wybiegu i jury przyznawało nam punkty. Około 22 wszyscy kierowali się z powrotem do dormów. Mieliśmy za zadanie przygotować camperów do spania, wykąpać, zmienić pieluchy, ułożyć do snu itp. Gdy wszyscy byli już w łóżkach, mieliśmy małe spotkanie z "szefem" dormu, który czasem nas pochwalił, czasem za coś skrytykował, ale generalnie zawsze starał się pomóc. Dla wielu z nas była to pierwsza praca tego typu i dlatego konstruktywna krytyka była naprawdę pomocna.


Za co często niektórzy obrywali? Za to, że nie rozmawiali ze swoimi camperami. Przykład? Podczas posiłków. Siedzieli i jedli, zamiast zagadywać itp. Szczególnie jeśli chodzi o camperów, którzy byli w stanie mówić. Wiadomo, że czasem może być to trochę awkward, ale szczerze mówiąc, mi się nigdy japa nie zamykała, a niektórzy camperzy gdyby tylko mogli mówić, na pewno by powiedzieli A ZAMKNIJŻE JUŻ TO JAPSKO! haha. A tak serio, to uwielbiałam z nimi "rozmawiać". Opowiadać, rozmawiać o tym co będziemy dziś robić, pytać się o różne rzeczy - na swój sposób odpowiadali, a gdy już zajarzyłam ich sposób komunikowania się, było naprawdę mega :)

Dobra będzie tego :) Starczy na dziś. Następnym razem napiszę coś o camperach. Pjona!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz