poniedziałek, 25 sierpnia 2014

LOT & Singapore Airlines WAW - ZRH - SIN - MEL

31.07. Na ten dzień czekałam pół roku. Chociaż ostatnie miesiące oczekiwania zleciały bardzo szybko, ze względu na pracę. Chwilami nie wiedziałam jaki jest dzień tygodnia i nagle okazywało się, że przecież miesiąc dopiero się zaczął, a tu już 18... bardzo mi to wtedy pasowało, bo tak naprawdę nie dość, że robiłam to, co wprost uwielbiałam (no może nie licząc wstawania o 2 w nocy i powrotów równie "wcześnie"... :P) to czas naprawdę szybko leciał. Bilet kupiłam 2 miesiące wcześniej, najtańszą opcją był przelot na trasie Warszawa - Zurich - Singapur - Melbourne. Wiązało się to z dwiema przesiadkami, na które miałam po 2 godziny. Najwygodniej byłoby lecieć Emirates - z tylko jedną przesiadką w Dubaju, jednak cena takiego biletu była o wiele wyższa. Poza tym zwiedzanie nowych lotnisk bardziej mi pasuje i cieszyłam się z takiego rozwiązania.
Jeden z plusów jechania na płytę po odbiór Kopenhagi koło 12 - przylot Emiratów :)

22.30 - KLM, Boeing 737 z Amsterdamu

TAP Portugal, Airbus A320

<3 ... zachody słońca to niewątpliwy plus zmian do 00.30

...a rano można podziwiać wschód słońca :)

I nasz kochany Skandynaw z Kopenhagi (nie do końca, na początku bałam się sama po niego jeździć, bo myślałam, że coś pokręcę, zapomnę, czegoś nie zrobię z mojego roztrzepania... i w sumie moje obawy raz okazały się słuszne :P)
 I tak przyszedł dzień końca mojej pracy, nie powiem, było mi trochę smutno, bo nie wiem, czy tam jeszcze wrócę, a poznałam naprawdę fajnych ludzi i praca było po prostu super. Musiałam oddać przepustkę, co oznaczało koniec dostępu do różnych stref i tak oto stałam się zwykłym paxem. Mówią, że lotnisko wciąga. I ja się z tym całkowicie zgadzam.  Każdy dzień jest inny, nigdy nie wygląda tak samo, cały czas coś się dzieje i jest naprawdę ciekawie. Z drugiej strony byłam bardzo podekscytowana, ponieważ już za kilka dni miał nadejść ten długo oczekiwany dzień. Do zrobienia było jeszcze 83745546745 rzeczy, chociaż pakowanie zaczęłam jakieś 2 tygodnie wcześniej. Musiałam jednak posprzątać i ogarnąć pokój, który przez moje długie zmiany wyglądał jak pole bitwy. Dzień przed podróżą czyściłam body aparatu i oczywiście musiałam coś popsuć. Uszkodziłam migawkę... i to tak, że do tej pory nie wiem kto i za ile mi to naprawi... oczywiście rozpacz wielka, bo moje plany zrobienia 48376384 zdjęć w samolocie i na lotniskach legły w gruzach. Zostałam bez niczego. A raczej z "aparatem" z iPoda... jak to mówią lepszy rydz, niż nic.

                                                                        ***
 Samolot miałam o 7.40, przed 5 byłam na nogach, żeby wszystko ogarnąć. W sumie miałam tylko wstać, zabrać bagaże i wyjść. Oczywiście akurat dzisiaj popsuła się winda i 40kg trzeba było znosić z 5 piętra. A potem się dziwiłam czemu tak bolą mnie ramiona...Na lotnisko zawiozła mnie mama. Niestety nie było gdzie zaparkować, więc szybko się pożegnałyśmy i ruszyłam w stronę check-inów. Kolejka była już dość spora, miałam jeszcze dużo czasu, ale chciałam znaleźć się już po drugiej stronie. Doświadczenia z pracy nauczyły mnie, że zawsze lepiej być wcześniej - któregoś razu ewakuacja trwała 2h i bardzo dużo osób potraciło swoje połączenia. Wolałam nie kusić losu i wejść od razu na strefę. Odprawiał mnie kolega, niestety nie mógł mi wydrukować biletu z Singapuru do Melbourne. Tak samo było w Zurichu. Przestraszyłam się, że coś jest nie tak z wizą, albo o niej zapomnieli, ale okazało się, że wszystko było ok.
Nasz samolot był opóźniony, na szczęście tylko jakieś 15 min. Wcześniej spotkałam parę osób, które akurat miały zmianę, trochę pogadaliśmy i musieli iść do swoich obowiązków. Ja jeszcze trochę pokręciłam się po strefie i później przeszłam pod gate 40.
Lecieliśmy Embraerem 170 Polskich Linii Lotniczych. Samolot nie był pełen, siedziałam w 15 rzędzie pod oknem. Obok mnie nie siedział nikt. Słyszałam jedynie kilka przyszłych (jak mniemam) stewardess LOTu, które leciały do Zurichu na szkolenie.

Było słonecznie, ale w pewnej chwili zebrały się nad nami ciemne chmury. Zaczęło nieźle trząść samolotem. W turbulencjach jest coś, co mnie trochę przeraża. Wiem, że wbrew pozorom nie mają one wpływu na bezpieczeństwo pasażerów na pokładzie,(o ile są przypięci pasami, jedzenie nie zaczyna latać po pokładzie, a z szafek nad ich głowami nie zaczynają wypadać bagaże... :)) ale i tak wywołują u mnie poczucie lekkiego strachu. Nie mogę powiedzieć, że je lubię, ale z drugiej strony nie mogę też powiedzieć, że ich nie lubię (dziwne, wiem :P). Co innego być na pokładzie małego Embraera podczas turbulencji, którym trzęsie niemiłosiernie, a inaczej  lecieć ogromnym A380. Do Zurichu dolecieliśmy z kilkuminutowym opóźnieniem. Podróż trwała jakieś 2h, przez ten czas siedziałam z japą przyklejoną do szyby i obserwowałam co się dzieje za oknem. Uwielbiam latać, mam nadzieję, że za rok jedno z moich marzeń się spełni i po studiach spróbuję swoich sił jako personel pokładowy. Trochę mnie drażni, gdy ludzie traktują stewardessy jako "podniebne kelnerki", ale o tym kiedy indziej.
Była to moja pierwsza wizyta w Królestwie Swiss'a i muszę przyznać, że lotnisko w Zurichu jest bardzo czyste, a tablice informacyjne czytelne. Bez problemu trafiłam do części terminala, z którego miałam lecieć do Singapuru. Dojechałam tam podziemną kolejką, która kursuje co bodajże 2-3 minuty. Miałam jeszcze sporo czasu do odlotu, więc pokręciłam się trochę, pozwiedzałam lotnisko i zrobiłam kilka zdjęć.

Kolejny odcinek podróży miałam pokonać z Singapore Airlines, na pokładzie Airbus A380. To była moja pierwsza podróż z Singapore Airlines, na którą bardzo się cieszyłam.Tym bardziej, że lecieliśmy najbardziej przestronnym samolotem, którym jak dotąd przyszło mi podróżować -właśnie A380. Byłam ciekawa jak pracuje cabin crew, jak wyglądają stewardessy, wnętrze samolotu itp. Niestety przy rezerwacji okazało się, że wszystkie miejsca przy oknach były już zajęte, co mnie trochę zmartwiło. Wybrałam więc to przy przejściu, skoro i tak nie mogłam robić zdjęć, bo nie miałam czym, to chociaż będę mogła wstać i rozprostować nogi kiedy będzie mi się podobało, bez konieczności proszenia innych pasażerów, by mnie przepuścili. Podczas 12-godzinnego lotu okazało się to dobrym wyborem. Siedzenie przy przejściu wiąże się oczywiście z puszczaniem pasażerów ze środka i spod okna, kiedy chcą iść do toalety, lub po prostu się przejść, więc jak to mówią każdy medal ma dwie strony. Okno - super widoki + można się oprzeć, ale ciężko wyjść, przejście - nic nie widzisz, nie możesz się oprzeć, ale możesz wstać do toalety kiedy Ci się podoba. No a środek... no cóż :) chyba najgorsze miejsce...


Obok mnie siedziały 2 panie - jedna chyba z Indonezji, (swoją drogą bardzo mnie wpieniała, bo prawie się na mnie kładła, gdy spała, no ale mniejsza...) druga jak się okazało leciała również do Melbourne. Wystartowaliśmy z godzinnym opóźnieniem, z powodu jak to ujął pilot heavy air traffic near Zurich. Trochę mnie to zmartwiło, bo na przesiadkę w Singapurze miałam niecałe 2 godziny. A teraz już tylko godzinę... Lotnisko Changi jest dosyć spore (BARDZO spore...), do tego nie miałam jeszcze karty pokładowej i nie wiedziałam w którym gate będzie samolot. Ale postanowiłam, że nie będę się tym przejmować, bo to nie ja się spóźniłam, a więc jak coś, to znajdą mi inne połączenie. Piloci mówili po niemiecku i angielsku.
Wnętrze Airbusa A380
W dwupoziomowym Airbusie A380 kokpit znajduje się na "piętrze", więc niestety nie było szans na obejrzenie kokpitu, w sumie nie wiem, czy w ogóle by się udało... Chociaż dopóki nie spróbujesz, to się nie dowiesz - raz po wylądowaniu Airbus A320, koleżanka zapytała, czy możemy zobaczyć kokpit, byli to piloci (bardzo mili zresztą) British Airways, którzy UWAGA nawet pozwolili nam usiąść na fotelach kapitana i II pilota, dali nam swoje "czapki" i zrobili nam zdjęcie. No wow! To był dobry dzień.  :)
W ciągu tych 12 godzin spałam przez przynajmniej kilka. Tym razem nie popełniłam tego samego błędu co rok temu, a mianowicie z podekscytowania nie spałam ani minuty, co potem skończyło się pierwszym w moim życiu i trwającym ponad tydzień jetlaggiem. Brrrr, okropne uczucie... cały czas boli Cię głowa, jesteś rozdrażniony,w nocy nie możesz spać, w dzień śpisz do 13... Żeby jakoś funkcjonować wlewasz w siebie RedBulle i inne dziadostwa.Obawiałam się, że tym razem też tak będzie, na szczęście skończyło się inaczej. Podczas lotu słuchałam muzyki, oglądałam jakieś filmy (w sumie chyba z 5-10 min, bo po chwili już mi się nudził), Family Guy i fajny dokument (który swoją drogą trwał z godzinę) o samolotach, pilotach, stewardessach, turbulencjach, kontrolerach, czasie lotu, utrudnieniach i innych ciekawych rzeczach. Jednak większość czasu, kiedy nie spałam spędziłam gapiąc się na mapę pokazującą trasę lotu.


Kolejną rzeczą, która mnie ciekawiła były posiłki. I najlepsza rzecz podczas tego rejsu z rodzaju - do jedzenia / picia. Sok ananasowy! Jeeej, był tak pyszny i gęsty, z ananasem w środku, że prosiłam o niego chyba z 5 razy.Zupełnie inny, niż ten, który mamy w sklepach. Posiłki były bodajże 3, standard - ryż z kurczakiem / warzywami, albo wołowina z czymś tam + warzywa. Owoce, mała bułeczka, dżem, woda + na deser lody. Później jakieś przekąski do chrupania, orzeszki, małe kanapki i takie rzeczy. Stewardessy były bardzo uprzejme i pomocne. Same drobne, śliczne Azjatki z uśmiechem na twarzy ubrane w niebieskie stroje pokryte kolorowymi wzorami. Do spróbowania były też jakieś singapurskie przysmaki, jednak miały w sobie grzyby, albo krewetki, więc zrezygnowałam.
Podróż zleciała naprawdę szybko, jednak im bliżej byliśmy, tym bardziej zaczęłam się zastanawiać, czy zdążę na następny samolot.
Kiedy tylko wylądowaliśmy, zabrałam swoje rzeczy i ruszyłam w stronę wyjścia. Była 7.23, więc miałam tylko pół godziny, zanim obsługa naziemna odłączy rękaw i na samolot będę mogła sobie popatrzeć przez szyby lotniska...
Szybko podleciałam do informacji, jednej, drugiej, aż w końcu trafiłam do stanowiska, gdzie miałam dostać swoją kartę pokładową. (Oczywiście wcześniej podeszłam do złego, o czym dowiedziałam się gdy popatrzyłam na monitor, który mówił Jet Airways, a nie Singapore Airlines...) Przeprosiłam i podeszłam obok, otrzymałam już mój boarding pass, więc biegiem ruszyłam na poszukiwanie bramki. Okazało się jednak, że mój samolot będzie trochę opóźniony, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że jednak zdążę na ten lot.

Lotnisko Changi wiele lat z rzędu otrzymało tytuł najlepszego lotniska na świecie. Wyłożone dywanami, przestronne, z saunami, wieloma sklepami oferującymi przeróżne usługi, masażami i innymi cudami, na których zwiedzanie (z zewnątrz rzecz jasna) nie miałam niestety czasu. Zrobiłam tylko 2 zdjęcia "na szybko" i kierowałam się w stronę bramki B9, gdzie czekał na mnie Airbus A330-300.


Zanim się jednak tam dostałam, musiałam przejść przez kontrolę bezpieczeństwa i wyładować te wszystkie kable, obiektywy, laptopy, tablety, iPody, leki,  kosmetyki i inne cuda, które miałam w plecaku. Przed wylotem nie wyłączyłam internetu (błąd) i zeżarło mi całą kasę z konta, przez co nie mogłam się z nikim skontaktować. Na szczęście były dostępne komputery z bezpłatnym dostępem do internetu, dlatego udało mi się wysłać kilka wiadomości.
Co więcej, po wejściu na pokład A330 okazało się, że tak jak uprzedzała mnie obsługa naziemna, opóźniony jest samolot z Kopenhagi i będziemy czekać na pasażerów. Usiadłam więc wygodnie i czekałam na kolejne wieści. Tym razem udało mi się zająć miejsce przy oknie, obok przemiłej Australijki, z którą przegadałam pół lotu. Pierwszy raz leciałam A330, cieszyłam się, że mam okazję przelecieć się na pokładzie nowej maszyny.


Znowu udało mi się przekimać większość lotu, chociaż spędziłam też dużo czasu w standardowej pozycji - z głową zwróconą w stronę szyby, cykając foty moim "super" sprzętem.


Przez głowę przeszła mi jednak niepokojąca myśl - czy mój bagaż będzie ze mną leciał? Albo inaczej, czy sortownia zdąży wypakować bagaże 400 pasażerów i załadować je do innego samolotu? Miałam taką nadzieję.

Widoki były naprawdę świetne, mijaliśmy wyspy z wulkanami i inne cuda, których niestety nie mogłam uwiecznić na zdjęciu. Gdy dolatywaliśmy do Melbourne robiło się ciemno. Z uśmiechem patrzyłam jak zniżamy się i podchodzimy do lądowania na lotnisku Tullamarine.

Kiedy samolot wszedł w bloki pomyślałam WOW, jestem na miejscu!!!!!!!! : D
Każdy, kto przylatuje do Australii musi wypełnić incoming passenger card. Tym razem dostałam ją już na lotnisku w Singapurze i wypełniłam w samolocie. Musisz napisać w jakim celu jedziesz, czym się zajmujesz na co dzień, gdzie mieszkasz oraz odpowiedzieć na pytania takie jak : czy przywodzisz więcej niż 10.000 $, czy byłeś w ostatnim czasie w Ameryce Łacińskiej / na Karaibach, czy miałeś kontakt ze zwierzętami hodowlanymi, czy przewozisz jakieś leki, jedzenie, wyroby np. z drewna, muszli itp... Ja musiałam zadeklarować leki, jedzenie i na wszelki wypadek mały wisiorek w kształcie deski surfingowej zrobiony z drewna. Tym razem nie było kilometrowych kolejek, wszystko poszło sprawnie i po tym, jak wyjaśniłam, że mam astmę, a leki są dla mnie i pokazałam im mój wisiorek, mogłam iść. Następnym krokiem był odbiór bagażu. I tu coś poszło nie tak. Czekałam chyba z pół godziny iiiii... nic. Wtedy dotarło do mnie, byłam prawie pewna, że mój bagaż "nie zdążył" na samolot. Cierpliwie stałam jednak przy taśmie i miałam nadzieję, że jednak się mylę. Po chwili moje wątpliwości zostały rozwiane i usłyszałam z głośników personalne wezwanie, bym podeszła do stanowiska obsługi. Już wiedziałam co się szykuje. Uśmiechnięta pani przeprosiła i poinformowała mnie, że mój bagaż nie doleciał. Wzięła mój paszport i podała mi gotowe papiery, w których było napisane, że Singapore Airlines przeprasza, że coś tam, blablabla. Poinformowała mnie, że mój bagaż przyleci kolejnym lotem, następnego dnia. Takie sytuacje często zdarzają się na lotnisku, nawet ostatniego dnia w pracy miałam taką akcję, co gorsza, to był bagaż dziecka, które było pod moją opieką, więc musieliśmy łazić po nocy do Lost Luggage i załatwiać formalności. Tego dnia (właściwie nocy) nie przyleciało z 70 bagaży, więc pasażerowie byli nieźle wkurzeni...
Ja podeszłam do tego na luzie, to normalne, nie jest tak, że Twój bagaż poleciał do Chin, czy Brazylii, tylko po prostu sortownia nie zdążyła go załadować. I tyle. Przyleci następnym samolotem.
Niestety czekała mnie jeszcze kolejna niemiła niespodzianka... Przed wylotem kupiłam nową walizkę, którą pokryłam tysiącami (nie przesadzam, kupiłam ich chyba z 7 tysięcy) naklejek. Z kilku książek dla dzieci, w których było po 1,5 tysiąca, z zestawu, kolejne 900 itd... Zajęło mi to sporo czasu, a walizka wyglądała fajnie. Gdy się obudziłam usłyszałam tylko "Zuzia, zniszczyli Ci walizkę". Jeszcze spałam, więc powiedziałam ooo później zobaczę i kimałam dalej. Kiedy się obudziłam czekał na mnie taki widok :

Dziury. 3 duże dziury, 3 urwane kółka, popękana walizka i prawie wyrwany suwak... Wykupiłam ubezpieczenie bagażu, napisałam do ubezpieczyciela i co się okazało? Że ubezpieczenie nie pokrywa kosztów walizek, toreb, gdy stało się to podczas transportu. No świetnie :] Przewoźnik zaoferował mi jednak "naprawę" (nie mam pojęcia JAK chcą to naprawić, skoro wszystko jest popękane i nie ma kółek...) w jednym miejscu w Melbourne. Mam gdzieś adres i sporządzony protokół szkody, który przesłali mi na mejla, więc może ruszymy 4 litery i wybierzemy się do tych "magików".

Uffff, koniec! Jeśli dotarłeś / łaś do tego momentu, to gratuluję : D


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz