wtorek, 19 sierpnia 2014

Los chciał inaczej

Gdy byłam mniejsza zawsze marzyły mi się (jak pewnie większości) Stany Zjednoczone. Palmy, wyluzowani, uśmiechnięci ludzie, "picie z czerwonych kubeczków" (żaden ze mnie imprezowicz, dlatego cudzysłów), inne życie, inny świat - po prostu American Dream. Bardzo chciałam polecieć do Nowego Jorku, zobaczyć Golden Gate Bridge i zwiedzić Kalifornię. Iść śladami Kevina i zobaczyć to wszystko na żywo. Zobaczyć tramwaje w San Francisco, Los Angeles, San Diego.
Ci ludzie wydawali mi się bardzo przyjaźni, pomocni, optymistycznie nastawieni do życia. Tego mi w Polsce brakuje. Być może dlatego tak mnie tam ciągnęło. Chciałam na chwilę przenieść się do innego świata, który przecież był o wiele lepszy od tego, w którym żyłam. Było blisko, jednak koniec końców się nie udało. Oczywiście marzył mi się jeszcze Amerykański surfer albo jakiś zwariowany snowboardzista, z którym mogłabym jeździć w góry, ale z tego też nic nie wyszło... Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że może jednak nie ma tego złego...

Jednak pierwsza podróż za wielki, błękitny ocean odbyła się zupełnie w innym kierunku - moja noga stanęła na lądzie jeszcze bardziej egzotycznym, dalekim, dla wielu pozostającym w sferze marzeń, o którym wcześniej nawet mi się nie śniło. Australia.

Pamiętam w 1 klasie podstawówki miałam wielką mapę, która dołączona była do rogalików czekoladowych Chipicao czy jakoś tak i przedstawiała zwierzęta z całego świata. Patrząc na Australię widziałam oczywiście kangury, koale, dingo i wombaty. Wiedziałam jedynie, że jest to kraj bardzo odległy i nieosiągalny. Po dziś dzień pamiętam jak wyglądała ta mapa i jak jeździłam po niej palcem, nie dopuszczając jeszcze myśli, że przecież kiedyś mogę tam polecieć.
Wyglądała ona tak ( God bless Internet - wszystko można dzisiaj znaleźć :p) źródło : google.


Wtedy bym nie pomyślała, że koleje losu w sposób mniej lub bardziej oczywisty pokierują mnie właśnie do Land Down Under.

Po którymś z kolei tzw. zawodzie miłosnym (zapewne 387562872...) rozmawiałam z siostrą, która powiedziała wtedy ważne słowa. Nie przejmuj się, nie ma co rozpaczać, zobaczysz, któregoś dnia znajdziesz sobie surfera z Australii i wszystko będzie dobrze! Dobrze pamiętam jaka była moja reakcja - TAAAAAAAAAA NA PEWNO...ciekawe skąd ja go wezmę... Siostra nie dawała za wygraną i mimo moich smutów i łez starała się mnie pocieszyć. Prawie bym zapomniała o tej sytuacji, ale jej słowa w pewnym stopniu się sprawdziły. No, może z wyjątkiem tego surfera... :P

G'day Oz!


14.02 - Walentynki, czyż to nie cudowne?! ;)

Mając z kolei lat 13 pojechałam na narty do Szklarskiej Poręby. Traf chciał, że obok mnie usiadł obcokrajowiec, który rozmawiał przez telefon. Miałam jednak problemy ze zidentyfikowaniem jego akcentu, za Chiny nie mogłam odgadnąć skąd jest. Był to angielski, którego wcześniej nie słyszałam, jednak brzmiał tak radośnie i przyjaźnie, co mnie niezmiernie zaintrygowało. Muszę jednak powiedzieć, że bardzo spodobał mi się ten akcent. Brzmiał zupełnie inaczej niż amerykański, czy brytyjski. Wrodzona ciekawość nie dawała mi spokoju i łamanym angielskim zapytałam go skąd jest, a on odpowiedział, że z Australii. Zrobiłam wielkie oczy i spytałam co tu robi. Odrzekł, iż jego narzeczona jest Polką i przyjechali na tu na ferie. Nieźle - pomyślałam. Narzeczony z drugiego końca świata, wow. Fajnie...

W drodze do Dubaju.

Jak to teraz piszę, zwisając do góry nogami z drugiego końca świata, to chyba naprawdę zaczynam wierzyć w cuda... mapa, 1 rozmowa z Australijczykiem, surfer , Australia gdzieś się zawsze przewijała, chociaż nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby w ogóle planować jakąkolwiek podróż. Ba, nie przykładałam do tych znaków większej uwagi. (Brzmi jak jakaś sekta, lol...) Co do podróży, to nie było za co, nie wiedziałam nic na temat tego kraju, a przecież jeszcze wiza, zakwaterowanie, a przecież ja jedynak to mama się tu sama zapłacze,a to, a tamto... a co najważniejsze, nie było z KIM. Wszystko się jednak zmieniło w 2012 roku...

Jeśli wiara czyni cuda, trzeba wierzyć, że się uda...


No cóż, niezbadane są koleje losu... :)
Gdzieś w Victorii..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz